Выбрать главу

Wolno wyjechała z centrum handlowego, a później dodała gazu i przez skrzyżowanie przemknęła w chwili, gdy zmieniały się światła. Wszystkie jadące za nią wozy zatrzymały się. Dobrze znała tę dzielnicę, więc okrężną trasą – przez dwa parkingi motelowe – boczną ulicą dotarła do domu. Zdążyła już trochę się uspokoić. Wpadła do czteropiętrowego budynku i wjechała na trzecie piętro. Kiedy wysiadła z windy, o mało co nie upuściła zakupów. Ten świr stał na końcu korytarza i wpatrywał się w nią z obłąkańczym uśmiechem. Postawiła torbę z zakupami na podłodze, wyciągnęła zza paska pistolet i wycelowała w prześladowcę.

– Spróbuj tylko podejść – zagroziła.

Nie poruszył się i tylko jeszcze szerzej się uśmiechnął.

Jakim cudem zdołał ją wyprzedzić? Oczywiście znał jej adres. Podczas gdy kluczyła po mieście, on pojechał prosto do jej mieszkania. To jednak nie wyjaśniało, jak dostał się do budynku. Za brak należytej ochrony administracji należy się opeer. A może nawet warto opisać ją w gazecie.

Celując z pistoletu, Sandy odnalazła w torebce klucze, otworzyła drzwi do mieszkania i szybko je za sobą zatrzasnęła. Nareszcie była bezpieczna. Odłożyła pistolet na stolik, zasunęła rygiel, założyła łańcuch i przytknęła oko do wizjera. Świr stał tuż za nimi, z twarzą jeszcze bardziej groteskowo zniekształconą przez soczewkę. W ręku trzymał, niczym dostawca, jej torbę z zakupami. Co za tupet! Zaklęła soczyście. Tym razem nie zamierzała zawracać głowy Cohenowi. Zawiadomi policję o natręcie.

I nagle poczuła, że nie jest w mieszkaniu sama.

Odwróciła się i zamarła ze strachu, nie wierząc własnym oczom.

Ujrzała potwora z metalowymi zębami. Niemożliwe! Przecież był za drzwiami! I nagle w jednej chwili znalazła odpowiedź.

Bliźniaki!

Ale olśnienie przyszło za późno. Kiedy cofała się do drzwi, ruszył wolno za nią. Oczy błyszczały mu jak czarne perły.

– Joe, próbuję cię złapać od godziny! – powiedział rozgorączkowany Cohen.

– Przepraszam, wychodziłem. Co się stało?

– Sandy zniknęła. Ci dranie dopadli ją.

– Chwileczkę, uspokój się – rzekł Zavala. – O jakiej Sandy i o jakich draniach mówisz? Zacznij od początku.

– Dobrze, dobrze.

Cohen na chwilę zamilkł, wziął się w garść i zaczął mówić zwykłym opanowanym głosem, w którym wyczuwało się jednak wielkie napięcie.

– Wróciłem do redakcji, bo coś mnie tknęło. Zniknął nasz cały materiał źródłowy. Przechowywaliśmy go w zablokowanym pliku. Teraz jest pusty.

– Kto miał do niego dostęp?

– Tylko członkowie zespołu. Można na nich polegać. Do otworzenia tych plików zmusiłby ich jedynie pistolet przyłożony do głowy. O, mój Boże! – jęknął Cohen, gdy dotarł do niego sens własnych słów.

– A co się stało potem? – spytał Zavala.

Cohen wziął głęboki oddech i wypuścił powietrze.

– Dobra. Przepraszam – powiedział. – Potem sprawdziłem dyski. Puste. Żeby do nich wejść, trzeba znać hasło. Znali je członkowie zespołu. Codziennie po pracy wszystko kopiowaliśmy. Na zmianę. Dziś dyskietki zabrała Sandy Wheeler, jedna z naszych reporterek. Odebrałem wiadomość, że śledził ją jakiś mężczyzna. Dzwoniła z parkingu niedaleko domu. Wieczorem mieliśmy zjeść u niej kolację i przejrzeć materiał do pierwszego artykułu z planowanej serii. Zadzwoniłem do niej po odebraniu wiadomości, ale nie odebrała telefonu. Pojechałem więc do jej mieszkania. Sandy dała mi klucz. Torba z zakupami stała na stole. Z butelką wina w środku. A przecież ona zawsze odstawia je na półkę.

– Zniknęła bez śladu?

– Tak. Natychmiast stamtąd wybiegłem.

– A co z innymi reporterami z twojego zespołu? – spytał Zavala, tknięty nagłą myślą.

– Próbowałem się do nich dodzwonić. Bezskutecznie. Co robić?

Dzięki temu, że Cohen tak szybko wyszedł z mieszkania Sandy, prawdopodobnie ocalił swoje życie.

– Skąd dzwonisz? – spytał Zavala. – Słyszę muzykę.

– Jestem w barze dla pedałów niedaleko domu Sandy. – Wystraszony Cohen zaśmiał się nerwowo. – Wpadłem tu, bo myślałem, że ktoś mnie śledzi, a chciałem być wśród ludzi.

– Ktoś za tobą wszedł?

– Nie zauważyłem. Są tu głównie motocykliści. Rzucają się w oczy.

– Możesz do mnie zadzwonić za pięć minut? – spytał Joe.

– Tak, ale pośpiesz się. Jakiś wysoki transwestyta puszcza do mnie oko.

Zavala odszukał numer, który podał mu Gomez. Agent odebrał telefon po trzecim sygnale.

– Jestem w Los Angeles – powiedział Zavala, pomijając zwyczajowe uprzejmości. – Mam tu kogoś, kogo trzeba wycofać z obiegu. Pomoże mi pan? Żadnych pytań, ale obiecuję, że wszystko wyjaśnię przy najbliższej okazji.

– To ma związek ze sprawą, w którą pan się wplątał?

– Z nią i z czymś jeszcze. Przepraszam, że jestem taki tajemniczy. Pomoże pan?

Gomez zamilkł.

– Mamy bezpieczny adres w Inglewood – odezwał się po chwili bardzo rzeczowym tonem. – Czuwa tam pewien anioł stróż. Zadzwonię do niego i uprzedzę o nadejściu przesyłki.

Podał Zavali, jak dojechać pod wskazany adres.

– Dzięki. Pogadamy później – obiecał Joe.

– Mam nadzieję – odparł Gomez.

Zaraz po tej rozmowie zadzwonił telefon. Zavala prędko podał Cohenowi adres od Gomeza i polecił mu pojechać tam taksówką.

– Zostaw swój samochód – ostrzegł. – Mogli zainstalować nadajnik.

– Oczywiście! Nawet o tym nie pomyślałem. Biedna Sandy. I inni. Czuję się odpowiedzialny za ich los.

– Nic więcej nie mogłeś zrobić, Randy – zapewnił Joe. – Skąd mogłeś wiedzieć, że ta sprawa tak cię przerasta?

– O co w tym wszystkim, do diabła, chodzi?

– W czasie naszej pierwszej rozmowy trafiłeś w sedno. Chodzi o niebieskie złoto.

27

Czarna gumowa piłka przemknęła jak meteor, ale Sandecker przewidział kąt jej odbicia i jego lekka drewniana rakieta wystrzeliła niczym język węża. Błyskawiczny bekhend z suchym stukiem posłał piłkę na prawą ścianę. LeGrand zrobił wypad do przodu, ale źle obliczył jej podkręcony lot i rakietą niezdarnie przeciął powietrze.

– Koniec gry – oznajmił Sandecker.

Był fanatykiem zdrowego trybu życia i odżywiania, a dzięki regularnemu uprawianiu joggingu i podnoszeniu ciężarów mógł z powodzeniem mierzyć się z ludźmi znacznie odeń młodszymi i wyższymi. Stał na szeroko rozstawionych nogach, niedbale trzymając rakietę w zgiętej ręce. Na jego czole nie było ani jednej kropli potu. Żaden włos nie sterczał mu na głowie i starannie przystrzyżonej płomiennorudej szpiczastej brodzie.

Za to LeGrand spływał potem. Kiedy zdjął szkła ochronne i wytarł do sucha twarz, przypomniał sobie, dlaczego zaniechał pojedynków z admirałem. Dyrektor CIA był wyższy i silniejszy od Sandeckera, ale za każdym razem przekonywał się, że w grze w squasha liczy się przede wszystkim strategia. W zwykłych okolicznościach wykręciłby się od gry z szefem NUMA, ale nie mógł tego uczynić, gdy zadzwonił on dzień po wypadku w stanie Nowy Jork.

– Zarezerwowałem w klubie kort – oznajmił wesoło Sandecker. – Nie miałbyś ochoty poodbijać małej czarnej piłki?

Mimo jowialnego tonu jego głosu LeGrand nie miał wątpliwości, że zaproszenie to jest rozkazem. Odwołał więc wszystkie poranne spotkania i po drodze wpadł do Watergate, żeby zabrać sprzęt. Sandecker czekał na niego w klubie squashowym. Miał na sobie modny granatowy dres ze złotymi lamówkami. Ale nawet w tym niezobowiązującym stroju łatwo można było wyobrazić go sobie, jak na pokładzie dawnego okrętu wojennego rozkazuje wybrać żagle lub wystrzelić salwę burtową w arabskiego pirata. W identyczny sposób dowodził NUMA, pilnie śledząc wszelkie zmiany wiatru i posunięcia przeciwników. Jak każdy dobry dowódca dbał też bardzo o swych podwładnych.