Выбрать главу

-  A zatem byliście pewni, że przyjadę?

-  Mieliśmy taką nadzieję - odparł niezwykle grzecznie Amschel.

-  Liczyliście... i słusznie, na renomę...

-  ...mojego mistrza. To odpowiedni termin! - powiedział z powagą mały człowieczek.

-  Oraz, oczywiście, na ciekawość, jaką wzbudza tajemnica, którą się otacza. Tajemnica, której postanowił nie wyjawić, skoro przysłał tu pana, a nie przyszedł sam.

-  Proszę się nie obawiać. Mam za zadanie zaprowadzić pana do niego, jak tylko dopije pan wino.

-  Czy mogę pana poczęstować? Jest wyśmienite.

-  Dlaczego nie? - zgodził się mały człowieczek i wychylił z Morosinim resztę tokaju, zjadł kilka ciastek, po czym wytarł sobie usta i palce jedną z jedwabnych serwetek stojących w rożku na stole i spojrzał na zegarek, dużą starą srebrną cebulę.

-  Jeśli teraz wyjdziemy, będziemy na miejscu mniej więcej o ustalonej godzinie - powiedział. - Dziękuję za ten przyjemny poczęstunek.

Opuściwszy winiarnię, dwaj mężczyźni zanurzyli się w półmroku rynku, ledwo rozproszonym małymi naftowymi lampami, którymi sprzedawcy papierosów oświetlali swoje małe budki z okienkami. Szli w stronę dzielnicy żydowskiej, ruchliwej w dzień, lecz wymarłej w nocy.

Na początku ulicy zaznaczonej dwiema wieżami minęli chudego mężczyznę o ognistych oczach, którego orientalna twarz ozdobiona była rudą brodą. Wysoki i lekko przygarbiony, nosił czarny surdut i okrągłą, sztywną czapkę, spod której zwisały długie skręcone pejsy. Mężczyzna stąpał cicho jak kot i po pozdrowieniu Elie Amschela zniknął tak szybko, jak się pojawił, wywołując w Morosinim dziwne wrażenie, że właśnie minął symbol dzielnicy żydowskiej, cień Żyda Wiecznego Tułacza...

Weszli w krętą uliczkę, tak wąską, że przypominała szczelinę wyrzeźbioną między dwiema skałami pod niewidocznym niebem. Kostkę, która pokrywała główną ulicę poprzecinaną szynami tramwajowymi, zastąpił teraz bruk złożony z kamieni wydobytych prawdopodobnie z Wisły. Wzdłuż ulicy ciągnęły się pozamykane o tej porze sklepy handlarzy mebli, biżuterii, flaczarzy i sprzedawców różności. Szyld tych ostatnich obudził w księciu antykwariuszu starego szperacza. Być może za tymi ciemnymi żaluzjami kryły się jakieś cuda.

Uliczka wychodziła na placyk ozdobiony fontanną, na którym nocni wędrowcy się zatrzymali. Wyciągnąwszy z kieszeni klucz, Amschel zbliżył się do wąskiego i wysokie go domu, i wszedł po dwóch kamiennych schodach prowadzących do niskich drzwi, gdzie z boku znajdowała się mezuza*10.

-  Jesteśmy na miejscu - powiedział, przepuszczając towarzysza do wąskiego przedsionka prawie całkowicie zajętego przez proste, drewniane schody, a następnie do dość wygodnego pomieszczenia, w którym piętrzyły się półki z książkami i królował wielki kwadratowy piec wydzielający przyjemne ciepło. Był tam też szeroki stół zarzucony stertami papierów i książek. Wyściełane fotele zachęcały, aby na nich usiąść, co Morosini miał uczynić, ale Elie Amschel tylko przeszedł przez pokój i skierował się w stronę czegoś w rodzaju schowka, w którym na kufrze stało kilka lamp naftowych.

Zpalił jedną z nich, po czym, odsuwając wytarty dywan, odsłonił właz z żelaznymi okuciami i go otworzył. Ukazały się głębokie, kamienne schody.

-  Wskażę panu drogę - powiedział, podnosząc lampę do góry.

-  Czy mam zamknąć właz? - spytał Morosini nieco zdziwiony tym, czego był świadkiem, ale Amschel skierował do niego szeroki uśmiech.

- Po co? Przecież nikt za nami nie szedł. Tajemnicze schody prowadziły zwyczajnie do piwnicy, w której zastali to, czego można się spodziewać: beczki, butelki pełne i puste i różne narzędzia. Elie Amschel uśmiechnął się.

-  Mam kilka dobrych szczepów - powiedział. - Wracając, zabierzemy parę butelek, aby mógł pan przyjść do siebie po tej podziemnej podróży.

-  Podziemnej podróży? Ależ ja tu widzę tylko spiżarnię...

-  ...która prowadzi do kolejnej i kolejnej, i wielu innych! Prawie wszystkie domy w dzielnicy żydowskiej są połączone siecią korytarzy i piwnic. Od kilku wieków nasze bezpieczeństwo często zależało od tego ogromnego podziemia. I nadal może zależeć. Po wojnie Polska uwolniła się od rosyjskiego jarzma, ale my, Żydzi, nie jesteśmy traktowani jak reszta społeczeństwa. Tędy, proszę!...

Nagle mały człowiek nacisnął półkę z winami, a ta wykonała obrót wraz ze ścianą, do której była umocowana. Lecz tym razem Amschel zamknął skrytkę, przepuściwszy Morosiniego.

Szli teraz ciągiem galerii i wąskich, długich jak kiszka korytarzy, których podłoga była wykonana czasem ze starych cegieł, a czasem z ubitej ziemi. Nieraz przechodzili pod na wpół rozpadającym się łukiem, ale zawsze po korytarzu następował kolejny korytarz z tym samym zapachem pleśni i stęchlizny. Była to niewiarygodna podróż przez stulecia. Aldo myślał o cierpieniach nacji, która, aby przeżyć, musiała ukrywać się w królestwie szczurów i czekać tam, z biciem serca, aż oddalą się kroki oprawców. Utkwiwszy wzrok w okrągłym kapeluszu małego człowieczka, który dreptał przed nim, książę zaczął się zastanawiać, czy kiedykolwiek dotrą do celu. Już dawno powinni minąć granice dzielnicy żydowskiej... chyba że wierny sługa Aronowa, dla zmylenia tropu, zdecydował się zatrzeć własne ślady?... Niektóre detale pojawiające się nagle w migotliwym, żółtym świetle lampy wydawały się dziwnie znajome...

Morosini pochylił się, by dotknąć ramienia przewodnika.

-  Czy to jeszcze daleko?

-  Nie, jesteśmy na miejscu.

Chwilę później dwaj mężczyźni weszli do niskiej piwnicy w połowie wypełnionej gruzem. Ukryte wśród niego schody prowadziły do wyrwy w murze i do żelaznych drzwi, które musiały zostać wykute jeszcze w czasach Jagiellonów, ale choć tak stare, otworzyły się bezszelestnie, kiedy Amschel pociągnął trzy razy za sznur wiszący we wgłębieniu. Morosini w jednej chwili znalazł się w innym świecie: ubrany z angielska kamerdyner, stojący u podstawy schodów pokrytych ciemnoczerwonym kobiercem, ukłonił się przed gościem. Mężczyźni weszli po schodach, a wówczas otworzyły się przed nimi drzwi, zza których dał się słyszeć niski, głęboki i melodyjny głos wołający po francusku:

-  Wejdź, książę! Jestem niezmiernie rad z pańskiej wizyty.

Kamerdyner uwolnił księcia od jego pelisy na progu pomieszczenia, które przypominało starą kaplicę z kamiennym sklepieniem. Była to obszerna biblioteka. Ściany pokrywały wysokie zasłony z czarnego weluru, które znikały pod nieskończoną ilością półek wypełnionych książkami. Na wielkim marmurowym stole na nogach z brązu stał piękny siedmioramienny świecznik. Na podłodze pokrytej cennymi kilimami dwa wielkie kandelabry w stylu Ludwika XIV roztaczały ciepłe światło, ukazując ciemny piec i we wgłębieniu kaplicę grobową dowodzącą, że chodzi rzeczywiście o dawne sanktuarium. Był tam także średniowieczny kufer, którego zamki i skomplikowane wzmocnienia musiały czynić go bardziej niezdobytym od jakiegokolwiek nowoczesnego sejfu.

Aldo ogarnął wszystko szybkim spojrzeniem, lecz po chwili zamarł. Przed nim stał Szymon Aronow, skupiając na sobie całą jego uwagę.

Nie wiedząc dlaczego, wyobraźnia Morosiniego, która nigdy nie przestawała pracować, stworzyła malowniczy obraz tego, którego miał spotkać u kresu podróży: rodzaj Szajloka w lewitce i wysokim filcowym czarnym czepku, Żyda ze średniowiecznych opowieści, mieszkańca ciemnego podziemia. Zamiast tego widział człowieka sobie podobnego, współczesnego szlachcica, którego nie powstydziłby się żaden arystokratyczny salon.

Tak samo wysoki jak on, ale być może nieco bardziej masywny, Szymon Aronow nosił dumnie prawie łysą głowę, okoloną jedynie koroną popielatych włosów, i elegancką sylwetkę odzianą z pewnością przez angielskiego krawca.