Выбрать главу

Lekko opaloną twarz jak zwykle u tych, którzy dużo czasu spędzają na świeżym powietrzu, pokrywały głębokie zmarszczki, ale blask jedynego, ciemnoniebieskiego oka -drugie ukryte było pod przepaską z czarnej skóry - musiał być na dłuższą metę nie do zniesienia.

Dopiero kiedy Aronow podszedł do księcia, wyraźnie kulejąc i opierając się na ciężkiej lasce, dało się zauważyć but ortopedyczny, w którym tkwiła jego lewa stopa. Ale wyciągnięta na powitanie dłoń była piękna.

-  Jestem panu niezmiernie wdzięczny, że zechciał pan do mnie przyjechać, książę Morosini - rzekł Aronow aksamitnym głosem - i mam nadzieję, że wybaczy mi pan niewygody podróży i szereg środków ostrożności, jakie musiałem przedsięwziąć. Czym mogę pana poczęstować?

- Nie, nie trzeba. Dziękuję.

-  Może kawy? Piję ją przez cały dzień. Tymczasem, jakby na samo brzmienie słowa kawa, ukazał się służący, niosąc na tacy dzbanek i dwie filiżanki. Postawił wszystko obok swego pana i zniknął, gdy ten dał mu znak ręką. Aronow napełnił filiżankę i boski zapach zachęcająco połaskotał nozdrza Morosiniego, który zasiadł w krześle przypominającym gotycką katedrę pokrytą skórą.

-  Może kilka kropel - zgodził się, ale ostrożny ton jego głosu nie uszedł uwagi gospodarza, który się roześmiał.

-  Chociaż jest pan Włochem, a więc osobą wymagającą w tej materii, myślę, że może pan spróbować naszej mokki bez ryzyka, że pan zemdleje.

Miał rację, kawa była wyśmienita. Wypili ją w ciszy, ale Aronow odstawił filiżankę pierwszy.

-  Domyślam się, książę, że pilno panu poznać przyczynę mojego telegramu i swojej tu obecności?

- Już samo spotkanie z panem jest wystarczająco atrakcyjne. Przyznaję, że czasem zastanawiałem się, czy nie jest pan postacią mityczną, czy pan istnieje naprawdę. Zresztą, nie ja jeden. Znam wiele osób, które dałyby wszystko, żeby zobaczyć pana z bliska!

-  To im się tak szybko nie uda! Ale niech pan nie sądzi, że działając w ten sposób, ulegam niezdrowemu zamiłowaniu do taniej sensacji lub skłonności do reklamy. W moim przypadku chodzi zwyczajnie o kwestię przeżycia. Chcąc doprowadzić do końca zadanie, jakie mi przypadło, muszę żyć w ukryciu.

-  A zatem, dlaczego postanowił pan odkryć przede mną swą tajemnicę?

- Ponieważ potrzebuję pana... i nikogo innego! Aronow wstał i lekko się kołysząc, podszedł do muru, w którym widoczna była kaplica grobowa, jednego z dwóch miejsc w szero-

kiej sali, wolnych od książek. Drugie zajmował piękny portret dziewczynki o poważnych oczach, w koronkowym, wysokim kołnierzyku, pędzla Cornelisa de Vosa, którego Aldo rozpoznał natychmiast. Ale na razie jego uwagę przykuły ręce Kulawego, który wsunął jeden kamień. Dało się słyszeć trzaśniecie i ogromne wieko kufra stojącego przed Aronovem powoli się uniosło. Aronow wyjął z niego szkatułkę ze starej skóry, która już wyblakła, i podał ją gościowi.

- Niech pan otworzy! - powiedział.

Morosini spełnił rozkaz i stanął zdumiony przed tym, co zobaczył na dnie pokrytym czarnym aksamitem pozieleniałym ze starości: duża płytka ze złota, prostokąt długi na jakieś trzydzieści centymetrów, na którym, w czterech rzędach, było dwanaście złotych rozet z wbudowanymi wielkimi kabo-szonami cennych kamieni; każdy klejnot był inny, a cztery rozety puste. Książę wśród nich dostrzegł: sardonyks, topaz, granat, agat, ametyst, beryl, malachit i turkus: osiem doskonale zamontowanych i wspaniale wyszlifowanych kamieni jednakowej wielkości. Jedyna różnica między nimi polegała na tym, że niektóre z nich były cenniejsze od drugich. Gruby złoty łańcuch przywiązany do dwóch boków tego barbarzyńskiego klejnotu musiał służyć do zawieszania go na szyi.

Przedmiot był z pewnością bardzo stary i czas go nie oszczędził, gdyż złoto miejscami się wybrzuszyło. Ważąc go, Morosini czuł kłębiące się w głowie pytania: jeszcze nigdy nie widział czegoś podobnego, a jednak rzecz ta zdawała mu się dziwnie znajoma.

            Niski głos gospodarza wyrwał go z zamyślenia.            

-  Czy wie pan, co to jest?

-  Nie, chociaż rzekłbym, że to rodzaj pektorału... Słowo to przyniosło nagłe oświecenie. W chwili kiedy je wymawiał, przypomniał sobie obraz Tycjana, wielkie płótno znajdujące się w Akademii Weneckiej, na którym malarz uwiecznił Oczyszczenie Najświętszej Marii Panny w Świątyni. Widać na nim wyraźnie starca odzianego w zielone i złote szaty ze złotym półksiężycem przy czepku. Mężczyzna przyjmuje dzieciątko od jego matki. Przypomniał sobie błogosławiące dłonie i śnieżnobiałą brodę, której dwa końce dotykają podobnego klejnotu...

-  Pektorał arcykapłana?... - wyszeptał oniemiały. - A zatem istniał? Myślałem, że to tylko wyobraźnia malarza...

-  Zawsze istniał, nawet po tym, jak cudem uniknął zniszczenia podczas plądrowania świątyni w Jerozolimie. Żołnierzom Tytusa nie udało się go ukraść... Jednak, nie ukrywam, że mnie pan zaskoczył. Aby tak szybko zidentyfikować naszą relikwię, musi pan mieć głęboką wiedzę w tej materii!

-  Ale skądże! Jestem tylko wenecjaninem kochającym swoje miasto i znającym wszystkie jego skarby, również te z Akademii. To, co mnie niepokoi, to fakt, że Tycjan przedstawił pektorał z taką dokładnością... Czyżby go widział?

-  Jestem tego pewien. Klejnot musiał się wtedy znajdować w dzielnicy żydowskiej w Wenecji, gdzie mistrz chętnie szukał modeli. Co więcej, jest całkiem prawdopodobne, że arcykapłan z obrazu nie jest nikim innym, jak Judą Leonem Abrabanelem, tym Leonem Hebrajczykiem, który należał do elity intelektualnej swoich czasów i który, być może, był jednym z jego strażników. Jednak genialny malarz nie mógł sobie wyobrazić brakujących kamieni, tych najcenniejszych, oczywiście.

-  Kiedy one zaginęły?

-  Podczas plądrowania Świątyni. Pewnemu lewicie udało się uratować pektorał, ale na nieszczęście wkrótce potem został zamordowany przez swego towarzysza, tego samego, który wcześniej mu pomógł. Człowiek ten zabrał klejnot, ale bojąc się kary za takie świętokradztwo, nie odważył się go zatrzymać. Co nie przeszkodziło mu wyjąć najrzadsze kamienie: szafir, diament, opal i rubin, z którymi udało mu się wsiąść na statek do Rzymu, gdzie ślad po nim zaginął. Pektorał, przywalony gruzami, został uratowany przez pewną kobietę, która uciekła do Egiptu.

Morosini zafascynowany niezwykłą złotą płytką, po której przebiegał palcami od jednego kaboszonu do drugiego, kołysany głosem Aronowa, odczuwał zarówno fascynację drogimi kamieniami, jak i niezwykłą historią.

-  Skąd one pochodzą? - spytał. - Ziemia palestyńska nie jest bogata w kamienie szlachetne. Musiało być bardzo trudno je zebrać!

-  Karawany królowej Saby przywiozły je z bardzo daleka dla króla Salomona.

Ale czy chciałby pan wreszcie poznać przyczynę pańskiej podróży?

-  Umieram z ciekawości!

-  To dość proste: chciałbym, jeśli dojdziemy do zgody, aby odnalazł pan dla mnie brakujące klejnoty...

-  Żebym odnalazł brakujące kamienie?... Pan chyba żartuje!

-  Nic podobnego!

-  Kamienie, które zginęły w zamierzchłych czasach? To niepoważne!

-  Nie można być bardziej poważnym. A kamienie nie zginęły bez śladu! Zostawiły ślady, niestety krwawe ślady, ale krew trudno jest wywabić. Dodam tylko, że ich posiadanie nie przynosi szczęścia. Tak to zwykle bywa ze skradzionymi przedmiotami kultu. A jednak, muszę je mieć!

-  Czy do tego stopnia lubuje się pan w nieszczęściu?