Выбрать главу

Rozdział piąty

Co można znaleźć w zaroślach

Taksówka Morosiniego bez trudu podążała za limuzyną, która jechała wolno i majestatycznie, jak przystoi tak szacownemu automobilowi. Bulwarem Denain i ulicą La Fayette dotarli do bulwaru Haussmanna, a w końcu, ulicą de Courcelles, prosto w kierunku parku Monceau. Morosini często przyjeżdżał do Paryża i wszystkie te miejsca dobrze znal. Wyobrażał sobie, że długie auto musiało należeć do kogoś, kto mieszka w jednej z tych tak zwanych pięknych dzielnic, ale i tak się zdziwił, kiedy zobaczył, jak otwiera się przed nim wielka brama obszernego pałacu przy ulicy Alfreda de Vigny, sąsiadującego i innym, do którego przyjeżdżał kilkakrotnie, należącego do markizy de Sommieres, jego ciotki. Była chrzestną matki i, aż do jej śmierci, przyjeżdżała każdej jesieni na kilka dni do Wenecji, żeby uściskać chrześnicę, którą kochała z całego serca.

Kierowca taksówki, jak człowiek, dobrze znający swój fach, minął dom. do którego zajechał rolls-royce, i zatrzyma! się nieco dalej, przed bramą pani de Sommieres.

-  Co teraz? - spytał klienta.

-  Jeśli się pan nie śpieszy, muszę się zastanowić.

-  Och! Nie, ja mam czas. tym bardziej że licznik się kręci. Wydaje się, że ci ludzie będą tu mieszkać. Zdaje mi się, że właśnie przyjechały ich bagaże.

Istotnie, właśnie nadjechał omnibus, do którego skierowali się bagażowi, niosąc po chwili wielkie walizy. Morosini zamyślił się...

Kiedy zjeżdżał do Paryża, z reguły zatrzymywał się u Ritza z powodu licznych udogodnień oferowanych przez ten hotel, jego czaru, a także bliskości sklepu przyjaciela, Gilles'a Vauxbruna, antykwariusza z placu Vendóme. Ale tego wieczoru wybrałby bez wahania nawet obskurny hotelik, pod warunkiem że znajduje się w pobliżu pałacu, w którym zniknął szafir i piękna Anielka. W ostateczności wystarczyłaby nawet budka strażnika drogowego na środku trotuaru, byle tylko nie oddalić się ani na krok od tego miejsca. Nawet hotel RoyalMonceau położony o rzut kamieniem wydawał mu się zbyt oddalony.

Idealnym rozwiązaniem byłoby zatrzymać się u starej markizy, ale zbliżał się koniec kwietnia, a pani de Sommieres, przywiązana do starych przyzwyczajeń, zawsze zamykała paryską rezydencję 15 kwietnia i wyjeżdżała na to, co nazywała „objazdem po zamkach" należących do rodziny. Poświęcała na to zajęcie całą wiosnę i lato, przyznając sobie małą nagrodę za takie poświęcenie w postaci pobytu w Vichy, po czym jesienią udawała się za granicę, zatrzymując się nieodmiennie w Wenecji, Rzymie, Wiedniu, Londynie, a czasem też Montreux.

Ponieważ była jego krewną, Aldo zaczął rozmyślać, czy nie poprosić ciotki o gościnę, nawet gdyby musiał obozować pośród poprzykrywanych pokrowcami foteli. Nagle z ciszy dobył się odgłos zdecydowanych kroków, które zatrzymały się między taksówką a bramą pałacu markizy. Równocześnie do auta zajrzała czyjaś głowa, sprawdzając, kto też może znajdować się w środku. Na jej widok Aldo powstrzymał okrzyk radości: była to bowiem Maria An-dżelina du PlanCrépin, lektorka, dama do towarzystwa i „dziewczyna do wszystkiego" pani de Sommieres. Jeśli ona tu się zjawiła, oznaczało to, że stara dama jeszcze nie wyjechała.

Aldo wyskoczył z auta i nakazując kierowcy, aby jeszcze poczekał, przywitał ją z taką radością, jakby była Świętym Graalem, a on rycerzem Galahadem.

-  Pani tutaj? Co za nieoczekiwane szczęście, mój Boże! Ponieważ już się zmierzchało, stara panna nie poznała go od razu i przycisnęła się do bramy, wiele razy czyniąc znak krzyża.

-  Ależ, proszę pana, co to ma znaczyć? Rozpoznawszy księcia, oburzona kobieta zamieniła się w gołąbeczkę.

-  O słodki Jezu!... Książę Aldo! - jęknęła tonem bliskim ekstazy. - Co za niewiarygodna niespodzianka! A to się nasza pani markiza ucieszy!

-  To ona jeszcze w Paryżu? Byłem przekonany, że już ruszyła w swoją stałą trasę.

-  Obawiam się, że w tym roku będzie to niemożliwe. Nasza droga markiza upadła tak nieszczęśliwie w pokoju kąpielowym, że złamała sobie trzy żebra. Teraz musi się oszczędzać i jak najwięcej odpoczywać, co doszczętnie psuje jej humor.

-  W takim razie, może nie jest to najlepsza chwila, aby jej przeszkadzać? Zapewne potrzebuje spokoju.

W tej chwili spadło kilka pierwszych kropel deszczu i panna Andżelina otworzyła wielki parasol.

-  Tak mówi lekarz, ale ona wie swoje. Pana przyjazd bardzo ją ucieszy. Biedactwo śmiertelnie się nudzi!

-  Naprawdę? Czy sądzi pani, że przyjęłaby mnie na kilka dni? Wracam z Polski i nie zarezerwowałem pokoju w tym hotelu co zwykle, a nie mam ochoty zdawać się na inny.

-  Najświętsza Panienko, toż ona nie będzie się posiadała z radości! Rozerwie się trochę. Będzie pan dla niej jak promień słońca! Niechże pan wchodzi, proszę!

Maria Andżelina, niemalże tracąc oddech, grzebała w torebce w poszukiwaniu klucza, co było operacją trudną i spowodowało, że wypuściła z rąk parasol, który Morosini chwycił w locie. W akcie desperacji stara panna chwyciła za dzwonek, żeby zaalarmować dozorcę.

-  Niech się pani nie śpieszy! - poradził Aldo. - Pójdę po moje walizki i zapłacę za taksówkę.

Podczas gdy szofer odjeżdżał pełen podziwu dla klienta, który potrafi zamieszkać tam, gdzie chce, zwracając się do pierwszej z brzegu osoby na ulicy, przed bramą ukazał się dozorca, który wyglądał, jakby żywcem wyjęty z obrazu Daumiera, na widok gościa okazując niekłamaną radość, spowodowaną po części nadzieją na przyjemne gratyfikacje. W domu wiedziano bowiem, że wszyscy Morosini mają gest. Potem przyszła kolej na Cypriana, kamerdynera pani de Sommieres, który nikogo nie kochał prócz swej pani i tych niewielu, których ona kochała.

Cyprian był specyficznym przypadkiem. Urodzony w zamku de Faucherolles należącym do rodziców pani de Sommieres, kilka lat wcześniej niż ona, miał do markizy szczególne nabożeństwo, które nie osłabło z wiekiem. Dla niego była ona zawsze „panną Amelią", a kiedy nie słyszała: „naszą małą panienką". Zainteresowana, która o tym wiedziała, udawała, że się złości, ale w głębi duszy była wzruszona.

-  Co za stary wariat! - narzekała. - Sam ma osiemdziesiąt lat i żeby tak nazywać kobietę prawie siedemdziesięciopięcioletnią, to niedorzeczne!

Lecz wiedząc, że mogłaby go zranić, nigdy mu tego nie zabraniała, a jeśli w pobliżu nie było nikogo, mówiła mu po imieniu jak w czasach, kiedy byli dziećmi, szokując pannę do towarzystwa i kuzynkę, która widziała w tym karygodną poufałość. Cyprian nie pozostawał dłużny pannie Andżelinie, odpłacając jej niegodziwymi myślami i bezgraniczną awersją.

Przyjazd księcia wypełnił oczy starego sługi łzami wzruszenia. Chciał szybko zawiadomić markizę o tak miłej wizycie, lecz Maria Andżelina postanowiła mu w tym przeszkodzić.

-  Przykro mi, mademoisełłe, ale anonsowanie gości należy do moich obowiązków! - protestował Cyprian.

-  Nasza pani będzie taka szczęśliwa! - upierała się przy swoim kobieta.

-  No właśnie, ale to ja... - nie dawał za wygraną kamerdyner.

Ponieważ zanosiło się na poważną kłótnię, Morosini postanowił zaanonsować się sam i ruszył przez hol tam, gdzie spodziewał się zastać panią domu: do ogrodu zimowego, w którym najchętniej przesiadywała, gdy zostawała w Paryżu.

Pałac wybudowano w czasach Drugiego Cesarstwa i właścicielka nie zamierzała nic zmieniać w jego wystroju. Widać było triumf stylu „tapicerskiego": wielkie nagromadzenie pluszu, weluru i pasmanterii - frędzli, galonów i plecionek - na archipelagu wyściełanych foteli, kozetek oraz okrągłych kanap sprzyjających harmonijnemu rozkwitowi krynolin. Wszędzie tłoczyły się mniej lub bardziej chińskie przedmioty z porcelany, a we wszystkich kątach panoszyły się rozrośnięte aspidistry*15, atakujące pozłacane sufity pyszniące się płaskimi alegoriami, które wyszły spod pędzli uczniów Vasariego.