Wkrótce jednak zaczął żałować tak niesprawiedliwej oceny. To, że Rapalli zaliczał się do nuworyszów, nie przeszkadzało mu w uwielbianiu żony, która była czarującą starszą panią. O ile ją znał, pewnie nigdy nie włożyłaby wszystkich tych książęcych klejnotów, lecz widząc w nich dowód miłości małżeńskiej, uczyniłaby z nich swój bezcenny skarb, który otaczałaby nabożnym szacunkiem niczym obraz Madonny.
To znacznie lepszy los - pomyślał Morosini - dla klejnotów tej klasy niż miejsce na głowie modnej kurtyzany podczas orgii w prywatnych gabinetach w Cafe de Paris lub u La Perouse. Otóż jakiś protektor jednej z tych pań licytował zażarcie i nagle Aldo również wkroczył do walki, którą zresztą wygrał, skwitowany frenetycznymi oklaskami Luizy Casati i grupy Rosjan.
Tymczasem sala zaczęła się ożywiać. Jedynie wąska grupka stałych bywalców nie brała udziału w ogólnym rozgardiaszu. Były to osoby starsze, które przychodziły tu prawie co dzień jak na przedstawienie. Zajmowały miejsca w kącie sali, nie interesując się bogatymi amatorami. Jedne przeglądały katalogi, inne podziwiały rzeczy, które jeszcze miały zostać sprzedane. Wśród nich wyróżniał się starszy mężczyzna - przynajmniej sądząc po białych włosach - który tkwił nieruchomo, jakby pogrążony we śnie. Aldo widział tylko jego niewyraźny profil ukryty między rondem sfatygowanego, filcowego kapelusza a kołnierzem szarego surduta pamiętającego lepsze czasy.
Mężczyzna był tak nieruchomy, że można by pomyśleć, iż nie żyje. Morosiniego coś w nim zaintrygowało, jakieś niejasne wspomnienie, jednak tak odlegle, że nie mógł go sprecyzować. Chciał go zobaczyć z przodu, lecz z jego miejsca było to niemożliwe.
Aldo, nie zamierzając nic więcej kupować, nie śledził licytacji, interesując się salą, w której wrzało. Pośród najbardziej rozognionych zauważył lady Saint Albans, która ogarnięta nagłą pasją zdawała się ofiarą świętego gniewu. Właśnie stoczyła z Aga Khanem bój o włoski wisior z XVI wieku, złożony z wielkiej barokowej perły i wielobarwnych kamieni. Licytowała go z zapartym tchem, nie przestając miętosić rękawiczek.
Boże, już widziałem wielu pasjonatów w moim życiu, ale nie do tego stopnia - pomyślał Morosini. - Całe szczęście, że lord Killrenan stworzył między nim a nią głęboką przepaść...
Ale najgorsze nastąpiło, kiedy licytację wygrał orientalny książę; ze ślicznych, szarych oczu Luizy Casati trysnęły łzy wściekłości i współczucia. Starała się coś szepnąć na ucho nieszczęśliwej przyjaciółce, wskazując na stół licytatora: na poduszce z czarnego weluru ukazały się diamentowe „łzy", które przywitał ogólny szmer podziwu.
Morosini również poczuł się zafascynowany. Były to dwa wspaniałe kamienie oprawione jako kolczyki, które roztaczały delikatny, różowy blask. Drżenie podziwu przebiegło przez salę jak morski szkwał, nawet starszy pan na końcu sali wyprostował się, żeby lepiej je widzieć, ale natychmiast usiadł, nie kryjąc wielkich emocji.
Propozycje ceny padały ze wszystkich stron. Aldo również dał się wciągnąć, nie wierząc jednak w swoje zwycięstwo. Kiedy do gry wchodził Rothschild czy inny magnat, walka stawała się nierówna. Starszy pan nie przestawał wstawać i siadać, aż stało się jasne, że wygra tę aukcję. Jednak nędzny wygląd staruszka wzbudził wątpliwości licytatora do tego stopnia, że bezpośrednio zwrócił się do niego z pytaniem:
- Pan życzy sobie jeszcze licytować? Usłyszano nieśmiały i nieco wystraszony głos:
- Ja? Ależ ja nie licytowałem...
- Jakże to? Cały czas podnosił pan ręce, a wie pan, że wystarczy drobny znak.
- Och! Bardzo przepraszam... Nie zdawałem sobie sprawy... Byłem taki szczęśliwy... Jeszcze nigdy nie widziałem tak olśniewających klejnotów...
Po sali przebiegły śmiechy i stary pan odwrócił się, smutny, lecz pełen godności.
- Proszę państwa... nie trzeba się śmiać!... To prawda, co mówię!
Tylko Morosini się nie śmiał. Z przejęciem patrzył na tę twarz, która wyłoniła się nagle z najdroższej mu przeszłości: był to Hieronim Buteau, jego stary nauczyciel, po którym ślad zaginął podczas wojny. Wkrótce jednak radość zniknęła na widok stanu, w jakim się ów człowiek znajdował: blada twarz poorana zmarszczkami, zbyt długie, matowe włosy i oczy pełne bólu, jakby nieobecne.
Tymczasem nauczyciel nie mógł mieć więcej niż pięćdziesiąt cztery lata.
Morosiniego przestała interesować aukcja. Chciał, żeby jak najszybciej się skończyła i żeby mógł uściskać starego przyjaciela.
Nastąpiło to wkrótce. Baron Edmund zgarnął „łzy" i sala, komentując wydarzenie, powoli zaczęła pustoszeć. Szybki rzut oka i Morosini stwierdził, że markiza Casati jest zbyt zajęta pocieszaniem przyjaciółki, której nic się nie udało kupić, by miała stanąć mu na drodze. Książę kilkoma susami dopadł do starego nauczyciela, który siedział na krześle i pochlipywał. Aldo usiadł obok niego i szepnął:
- Panie Buteau, jakże jestem szczęśliwy...
Ujął dwie drżące, kruche dłonie i ścisnął je w swoich. Nauczyciel spojrzał na niego z niemym zachwytem.
- Poznaje mnie pan? Jestem Aldo, pański uczeń. W oczach pełnych łez pojawił się błysk radości.
- Czy ja śnię, czy to naprawdę pan?
- To ja. Dlaczego nie dawał pan znaku życia? Myślałem, że pan nie żyje.
- Bo myślałem, że nie żyję... Na skutek rany w głowę straciłem pamięć... to wielka przerwa w moim życiu, ale niedawno zostałem wyleczony. Jak sądzę... Mogłem opuścić szpital. Z mojej skromnej pensji opłacam sobie pokój przy ulicy Meslay... niedaleko stąd.
- A dlaczego nie przyjechał pan do Wenecji? Dlaczego nie wrócił pan do nas?
- Proszę sobie wyobrazić, że nie byłem pewien, czy ten etap mego życia rzeczywiście miał miejsce. Przecież mógł być tylko wytworem mojej wyobraźni. W mojej głowie trwał wielki zamęt, nie wiedziałem, kim jestem ani skąd przychodzę! Wenecja... To tak daleko... a podróż drogo kosztuje. Gdybym się pomylił, gdybym sobie pana wymyślił, nie mógłbym wrócić do domu i...
- Do domu? Pański dom jest w pałacu Morosinich, tam jest pana pokój, pana biblioteka...
W tej chwili pracownik domu aukcyjnego Drouot zaprosił księcia, by zabrał nabyty przedmiot i zapłacił.
- Panie Buteau, zaraz wracam, niech pan się stąd nie rusza!
Wrócił kilka minut później, niosąc pod pachą wielkie, nieco sfatygowane skórzane pudło oznakowane książęcą pieczęcią, które otworzył przed starym nauczycielem.
- Niech pan spojrzy! Czyż nie jest wspaniały? Zmęczona twarz zaróżowiła się, a jedna z bladych rąk wyciągnęła się i dotknęła naszyjnika.
- Cudowny! Zauważyłem go, idąc dziś rano na wystawę. Przychodzenie tu to moja jedyna radość i to dlatego szukałem mieszkania w pobliżu... Kupił go pan może dla żony?
- Nie jestem żonaty, mój przyjacielu. Kupiłem go dla klienta... Musisz wiedzieć, że teraz zajmuję się antykami, a w szczególności starymi klejnotami i że zawdzięczam to tobie! Kiedy byłem dzieckiem, przekazał mi pan swoją pasję.
Ale chodźmy stąd, mamy sobie tyle do powiedzenia. Zabieram pana ze sobą.
- Odwiezie mnie pan do domu?
- Tak, ale nie po to, by pana tam zostawić. Zbyt się obawiam, że znów mi się pan wymknie. Weźmiemy taksówkę, pojedziemy na ulicę Meslay po pańskie rzeczy, i by załatwić to, co ma pan do załatwienia, i pojedziemy do pani de Sommieres. Mam nadzieję, że ją pan pamięta?
- Panią markizę? - spytał nauczyciel, a na jego twarzy pojawił się prawdziwy uśmiech zabarwiony nawet odrobiną wesołości. - Kto mógłby zapomnieć taką osobistość!