- Jestem szczęśliwy, widząc, że przyszedł już pan do siebie - powiedział baron - i jeszcze szczęśliwszy, mogąc panu podziękować za podarunek. Pańska statuetka z brązu jest jednym z najładniejszych prezentów, jakie dostałem. Tak się nią zachwyciłem, że natychmiast postawiłem ją na swoim biurku! Niech się więc pan nie zdziwi, nie widząc jej wśród innych prezentów, które kazałem wystawić w bibliotece.
- A niech mnie! - krzyknął Adalbert, kiedy wmieszali się w tłum gości. - Co za niezapomniane przyjęcie! Ten człowiek pana uwielbia!
- Zaczynam się go obawiać i nie ukrywam, że to mnie denerwuje...
- Gdyby podarował mu pan szczypce do cukru, byłby nie mniej wzruszony.
W związku z czym podsumujmy aktualną sytuację, dobrze? Jest pan gotów odebrać mu żonę, to postanowione, ale baron ma jeszcze klejnot, który do pana należał. On wie, że zamordowano pańską matkę, by mógł ów cenny drobiazg kupić. A więc żadnych sentymentów!
- No cóż, taką już mam naturę... - westchnął Morosini. - Ale, ale, nie widzę pańskiego przyjaciela, Zygmunta? Powinien kipieć z radości w tym dniu glorii, w którym reperują się jego finanse, obecne i przyszłe.
- Dogorywa! - odparł Adalbert. - Wczoraj wieczorem spotkaliśmy się na jednej z tych kolacji biznesowych, które stanowią kamień milowy w życiu mężczyzny. Młody człowiek pochłonął wielkie ilości chateau-yquem, romanée--conti i szampana. Szybko więc go nie ujrzymy!
- To dobra wiadomość! Co teraz możemy zrobić?
- Uroczystość dopiero za godzinę. Możemy się czegoś napić w jednym z bufetów albo obejrzeć prezenty ślubne. Jeśli pan pozwoli, wybieram drugą propozycję: ekspozycja powinna się panu spodobać.
Dwaj spiskowcy ruszyli wraz z falą gości kierujących się w stronę wystawki. Niektórzy chcieli zobaczyć, czy ich podarunek zajmuje dobre miejsce i porównać go z innymi -tych było najwięcej; inni szli tam z ciekawości, chcąc ujrzeć przedmiot, o którym gazety rozpisywały się jako o prawdziwym skarbie.
Prezenty zostały wystawione w obszernej, prawie pustej sali, niegdyś bibliotece. Nie było w niej okien, a światło padało z przeszklonego sufitu. Jedyne drzwi, przy których stało dwóch policjantów w cywilu, wychodziły na wielki korytarz.
Oficjalny nadzór był podyktowany obecnością dwóch urzędujących ministrów, kilku ambasadorów, dwóch książąt (jednego rządzącego w księstwie europejskim, drugiego w jakimś zapadłym zakątku Rajputanu). Ale przede wszystkim nagromadzeniem bogactw w dawnej bibliotece. Kiedy Morosini tam wszedł, odniósł wrażenie, że nagle znalazł się w grocie Ali Baby. Długie stoły uginały się pod ciężarem srebrnych i pozłacanych naczyń, kryształów, rzadkich litografii, starych waz i olbrzymiej liczby cennych przedmiotów. Na jednym z nich, okrągłym, pokrytym czarnym aksamitem, były wyeksponowane bezcenne klejnoty, na które skierowano światło kilku mocnych lamp. Leżało tam w bród antycznych klejnotów i współczesnych kolii, lecz wśród drogich kamieni Morosini zwrócił uwagę tylko na jeden: umieszczony na szczycie piramidy zdawał się królować nad innymi -wielki szafir gwiaździsty, którego nie podziwiał od tylu lat. I którego miejsce było gdzie indziej, a nie na tej wystawie, ponieważ był wianem Anielki, a nie prezentem...
Błękitna Gwiazda wyglądała tu jak wyzwanie, jak rewanż, wspaniały kamień szlachetny, dla którego popełniono zbrodnię. I nagle wyrzuty sumienia, które trawiły Morosiniego po uścisku dłoni sir Eryka, zniknęły. Szafir Wizygotów został wystawiony specjalnie, żeby z niego, Morosiniego, zadrwić. Nie musiał już dalej szukać wyjaśnienia tego dziwnego zaproszenia.
Morosiniego ogarnęła potworna złość; miał ochotę zmieść tę pretensjonalną ekspozycję i wyrwać z niej rodzinny skarb, który ośmielono się ukazać jego oczom.
Adalbert domyślił się, co przeżywa przyjaciel, i chwycił go za ramię, szepcąc:
- Chodźmy stąd! Sprawiłbyś mu zbyt wielką przyjemność, gdyby cię tu zastał i zobaczył, że nie możesz oderwać oczu od klejnotu, który ci ukradł!
- I nie mam nadziei, że kiedykolwiek mu go odbiorę. Wystawiony na widok publiczny, strzeżony przez policjantów prawdopodobnie uzbrojonych, jest lepiej chroniony niż w sejfie. Mój biedny przyjacielu, nie masz żadnej szansy, żeby się do niego zbliżyć...
- Człowieku małej wiary! Mam w tej sprawie pewien pomysł, który ci zdradzę w stosownym czasie. Nie myśl o tym więcej i zachowaj uśmiech! A teraz chodźmy się czegoś napić. Coś mi mówi, że tego ci potrzeba.
- Znasz mnie już chyba zbyt dobrze! O Boże! Jeszcze tylko jej tu brakowało!
Ostatni okrzyk był spowodowany pojawieniem się pary, która wywołała w tłumie szmer podziwu. Hrabia Solmański prowadził pod rękę olśniewającą kobietę, którą Morosini rozpoznał z konsternacją. Dianora we własnej osobie! Ale najgorsze było to, że szła prosto w jego stronę i nie mógł jej umknąć.
Otoczona chmurą lazurowego muślinu, w aureoli przezroczystego kapelusza, z kaskadą pereł ześlizgujących się po szyi i otaczających szczupłe ramiona, odpowiadała z gracją na ukłony, nie tracąc z widoku tego, którego zamierzała spotkać. Aldo usłyszał, jak Adalbert zagwizdał, a następnie zaklął przez zęby:
- Do diaska! Co za kobieta!
- Możesz być spokojny, zostaniesz jej przedstawiony... Nastąpiło to chwilę później i kobieta otoczyła dwóch mężczyzn perlistym śmiechem.
- Miło mi pana poznać - powiedziała do Pellicorne'a. - Lecz jeszcze bardziej się cieszę, iż spotykam przyjaciela z dzieciństwa. Aldo - zwróciła się do księcia - kiedy hrabia Solmański powiedział mi, że pan tu jest, nie wierzyłam własnym uszom. Nie myślałam, że przebywa pan we Francji...
- To samo mogę powiedzieć o pani. Sądziłem, że jest pani w Wiedniu.
- Byłam. Ale żadna kobieta nie może obyć się wiosną bez Paryża, choćby ze względu na wielkie domy mody. Poza tym, nawet gdybym przebywała na końcu świata, przyjechałabym, żeby być na ślubie przyjaciół.
Rozmowę przerwał surowy i dźwięczny głos hrabiego Solmańskiego.
- Wybacz mi, moja droga, ale już pora, abym poprowadził pannę młodą do ołtarza.
Jak morze podczas odpływu, tłum gości wycofał się w stronę przeszklonych drzwi, żeby wyjść na taras i znaleźć się jak najbliżej bajkowej kaplicy z kwiatów naprzeciw chóru ozdobionego orchideami, pośrodku których płonęło tysiące świec.
Pani Kledermann ujęła Morosiniego pod ramię.
- Będzie pan, mój drogi, idealnym partnerem w łagodzeniu nudy uroczystości ślubnej. Moim zdaniem to jeszcze bardziej usypiające niż pogrzeb, gdzie przynajmniej można się rozerwać, oceniając stopień ludzkiej hipokryzji w okazywaniu rozpaczy.
Aldo zdecydowanym ruchem odsunął dłoń w rękawiczce ze swego rękawa.
- Nie chciałbym w żadnej mierze uzurpować sobie miejsca pani męża. Czy też mam rozumieć, że i tym razem jest pani sama?
- Tak długo, jak będziemy mogli się spotykać, nigdy nie będę sama - wyszeptała ciepłym i głębokim głosem, który kiedyś przeszywał go do szpiku kości, ale teraz nie robił na nim żadnego wrażenia.
- To nie jest odpowiedź. Gdybym nie wiedział, jakie ten człowiek zajmuje miejsce w europejskim świecie finansów, zastanawiałbym się, czy istnieje naprawdę. Ten człowiek to istna Arlezjanka*25.
- Niech pan nie opowiada głupstw! - rzekła Dianora niezadowolonym głosem. Oczywiście, że istnieje! Moritz, niech mi pan wierzy, żyje i jest bardzo przywiązany do egzystencji, z której potrafi wyciągać, co najlepsze. Tyle że to, co dla niego najlepsze, nie polega na tego typu imprezach. Zostawia je dla mnie.