— Ważną?
— Wiem, że… jest ważny dla Rydry. Załoga mi o tym powiedziała.
— On? — I wtedy zrozumiał. — On?! Och, nie. Tylko nie on. To jest najniższa forma… Nie, nie on. Zdrada, sabotaż, nie wiadomo ile morderstw. To znaczy, on…
— Pan nie wie, kim on jest. A jeśli to on jest odpowiedzialny za ataki z wykorzystaniem Babel-17, jest z natury rzeczy równie niezwykły jak Rydra. — Doktor wstał z nadmuchiwanego fotela. — A teraz proszę mi pozwolić wypróbować mój pomysł. Pańskich wysłuchuję od rana. A mój prawdopodobnie zadziała.
— Ale ja nadal nie rozumiem, czego pan chce.
Doktor T’mwarba westchnął.
— Przede wszystkim chcę prosić o umieszczenie Rydry i Rzeźnika w najlepiej strzeżonym, najciemniejszym, najgłębszym lochu Kwatery Głównej, jaki macie.
— Ale my nie mamy lo…
— To jakaś kpina? — spytał spokojnie T’mwarba. — Znajdujemy się w stanie wojny, prawda?
Generał skrzywił się.
— Po co aż takie środki ostrożności?
— Z powodu całego zamieszania, jakie ten facet dotąd spowodował. I jemu nie spodoba się to, co zamierzam zrobić. Więc byłbym zadowolony, gdyby ktoś stanął po mojej stronie. Na przykład całe siły wojskowe Sojuszu. Wtedy czułbym, że mam jakieś szanse.
Rydra siedziała po jednej stronie celi, Rzeźnik po drugiej. Oboje byli owinięci wyrastającymi ze ścian pokrytymi plastikiem konstrukcjami przypominającymi krzesła. T’mwarba spojrzał na sprzęt, który właśnie przewożono z sąsiedniego pomieszczenia.
— Nie mamy lochów i narzędzi tortur, prawda, generale? — Zauważył brunatnoczerwoną plamę, która zasychała na kamiennej podłodze u jego stóp, i potrząsnął głową. — Wolałbym, żeby całe to pomieszczenie spłukać kwasem i wydezynfekować. Jak przypuszczam, było mało czasu.
— Ma pan tu cały sprzęt, doktorze? — spytał generał, ignorując prowokację T’mwarby. — Gdyby pan zmienił zdanie, za piętnaście minut mogę tu ściągnąć całe stado specjalistów.
— To pomieszczenie jest trochę za małe — rzekł T’mwarba. — A ja sam mam tu dziewięciu specjalistów. — Oparł dłoń na średnich rozmiarów komputerze, który ustawiono w rogu razem z całą resztą. — Wolałbym także, żeby pan sobie stąd poszedł, ale i tak pan nie wyjdzie, więc proszę siedzieć cicho.
— Powiedział pan — zauważył generał Forester — że domaga się najostrzejszych środków bezpieczeństwa. Mogę tu ściągnąć paru stukilowych mistrzów aikido.
— Ja sam mam czarny pas w aikido, generale. Myślę, że nas dwóch wystarczy.
Brwi generała powędrowały w górę.
— Znam karate. Aikido było akurat tą sztuką walki, której nigdy nie rozumiałem. Ma pan czarny pas?
T’mwarba poprawił jakiś element maszynerii i skinął głową.
— Rydra też. Nie wiem, co potrafi Rzeźnik, więc na wszelki wypadek solidnie ich przywiązałem.
— Doskonale. — Generał dotknął czegoś przy ościeżnicy. Metalowa płyta opuściła się powoli. — Będziemy tu przez pięć minut. — Płyta dotknęła podłogi i szczelina między nią a podłogą znikła. — Drzwi są jak zaspawane. Jesteśmy za dwunastoma warstwami obrony, każda nie do przejścia. Nikt nie zna lokalizacji tego miejsca, nawet ja.
— Po pokonaniu tych wszystkich labiryntów ja z pewnością bym go nie wskazał — odparł T’mwarba.
— Na wypadek gdyby ktoś jednak próbował nas namierzać, przemieszczamy się automatycznie co pięćdziesiąt sekund. Nie wydostanie się. — Generał wskazał gestem Rzeźnika.
— Zakładam, że nikt nie dostanie się z zewnątrz. — T’mwarba pstryknął przełącznikiem.
— Proszę mi to opowiedzieć jeszcze raz.
— Lekarze na Titinie twierdzą, że Rzeźnik cierpi na amnezję. Oznacza to, że jego świadomość jest ograniczona do tej części mózgu, w której połączenia między synapsami zaczęły się wytwarzać w sześćdziesiątym pierwszym. A to urządzenie — doktor uniósł metalowy hełm i włożył go na głowę Rzeźnika, patrząc na Rydrę — generuje serię „nieprzyjemności” w tym segmencie mózgu, aż badany, że tak to ujmę, zostanie przepędzony z tej części mózgu do innej.
— A jeśli po prostu nie ma połączenia między tą częścią kory a innymi?
— Jeśli będzie mu wystarczająco nieprzyjemnie, wytworzy sobie nowe.
— Biorąc pod uwagę życie, jakie wiódł — skomentował generał — zastanawiam się, czy jest coś na tyle nieprzyjemnego, żeby wypędzić go z jego głowy.
— Onoff, Algol, Fortran — rzekł doktor T’mwarba.
Generał patrzył, jak doktor reguluje urządzenie.
— Zwykle wytwarza to dla mózgu sytuację przypominającą znalezienie się w kłębowisku żmij. Jednak w przypadku umysłu, który nie zna pojęcia „ja”, lub nie używał go od bardzo dawna, taktyka strachu może się po prostu nie sprawdzić.
— A co się sprawdzi?
— Algol, Onoff i Fortran, z pomocą golibrody i tego, że dziś jest środa.
— Doktorze T’mwarba, nie zadawałem sobie trudu sprawdzenia pańskich psychoindeksów…
— Wiem, co robię. W żadnym z tych języków komputerowych też nie ma pojęcia „ja”. Dzięki temu nie ma w nich takich zdań jak „Ja potrafię rozwiązać ten problem” albo „Ja nie jestem zainteresowany”. Ani „Ja wolę marnować czas na co innego”. Generale, w małym miasteczku po hiszpańskiej stronie Pirenejów jest tylko jeden golibroda. Golibroda goli wszystkich mężczyzn w miasteczku, którzy nie golą się sami. Czy golibroda goli sam siebie, czy nie?
Generał zmarszczył brwi.
— Nie wierzy mi pan? Ależ, panie generale, ja zawsze mówię prawdę. Z wyjątkiem środy: w każdą środę mówię same kłamstwa.
— Ale dziś jest środa! — krzyknął generał, najwyraźniej zaczynając się denerwować.
— Jakie to wygodne. Panie generale, proszę nie wstrzymywać oddechu, bo zacznie pan sinieć.
— Ale ja nie wstrzymuję oddechu!
— Nie powiedziałem, że pan wstrzymuje. Ale proszę opowiedzieć „tak” albo „nie”: czy przestał pan już bić żonę?
— Do licha, nie mogę odpowiedzieć na takie pytanie…
— W takim razie, myśląc o swojej żonie, podejmując decyzję, czy chce pan wstrzymać oddech, czy nie, pamiętając o tym, że jest środa, proszę mi powiedzieć: kto goli golibrodę?
Zmieszanie generała znalazło w końcu ujście w postaci śmiechu.
— Paradoksy! Chce pan powiedzieć, że będzie pan go karmił paradoksami, którym będzie musiał stawić czoło.
— Gdyby zrobić coś takiego komputerowi, przepali się, chyba że będzie tak zaprogramowany, żeby się wyłączyć, gdy na taki natrafi.
— A jeśli się odcieleśni?
— Sądzi pan, że taki drobiazg jak odcieleśnienie zdoła mnie powstrzymać? — Wskazał kolejną maszynę. — Wtedy to nam się przyda.
— Jeszcze tylko jedno. Skąd pan wie, jakie paradoksy mu załadować? Przecież te, które mi pan pokazał, nie wystarczyłyby…
— Nie wystarczyłyby. Poza tym istnieją tylko w angielskim i paru innych analitycznie nieporadnych językach. Paradoksy wykładają się na lingwistycznych manifestacjach języka, w którym są wyrażane. W przypadku hiszpańskiego golibrody i środy przyczyną są słowa „każdy” i „wszystkie”, bo obejmują sprzeczne znaczenia. Konstrukcja „nie… bo” również jest dwuznaczna. Tak samo z czasownikiem „przestać”. Taśma, którą przesłała mi Rydra, zawierała gramatykę i słownictwo Babel-17. Fascynujące. To najbardziej precyzyjny język analityczny, jaki można sobie wyobrazić. Ale to dlatego, że wszystko jest elastyczne, a pojęcia występują w dużych zbiorach przystających elementów, którymi rządzą te same słowa. Oznacza to, że liczba paradoksów, jakie można stworzyć, jest oszałamiająca. Rydra zapełniła całą drugą połowę taśmy kilkoma najbardziej pomysłowymi. Jeśli umysł ograniczony do Babel-17 je wyłapie, przepali się albo załamie.