– O której godzinie? – spytałam tak służbowo, jak tylko zdołałam.
– Powiedzmy… – rzucił okiem na papier przed sobą. – Pomiędzy szesnastą a dziewiętnastą trzydzieści.
Popatrzyłam w kalendarzyk. Cholera. Wyznaczona na czternastą sesja w dzielnicowej skończyła się, o ile pamiętam, o piętnastej dwadzieścia z powodu niestawienia się dwóch świadków, z których jeden przysłał zwolnienie lekarskie, a drugi zwyczajnie nie przyszedł, i zastanawiałam się, czy następnym razem nie doprowadzić go przemocą.
Do uśmiechniętej śmierci sędzia nie zakończy tej sprawy bez świadków! Przez następną godzinę kłóciłam się ze wszystkimi, z sędzią, z policją, z adwokatem, z przyzwoitym człowiekiem, świadkiem, który stawiał się na każde wezwanie i miał tego po dziurki w nosie, czemu nie mogłam się dziwić. Zaraz, to już musiała być szesnasta dwadzieścia.
Twardo pisałam potem właściwy wniosek, była, powiedzmy, szesnasta czterdzieści pięć.
No dobrze, a co potem…?
Wysiliłam pamięć. A, prawda, uznałam, że mogę, jak człowiek, wrócić do domu.
Piątek… Jasne, zrobiłam zakupy, w czasie weekendu oni musieli coś jeść, karmienie rodziny należało do mnie. Gdzie ja… A, w Billi! Nie patrzyłam na zegarek, ale z doświadczenia wiedziałam, że w piątek, w Billi, musiało to potrwać około godziny, może odrobinę mniej, ale nie, była kolejka przy kasie… Pamiętałam to, bo wtedy właśnie postanowiłam sobie robić zakupy inaczej, gdzie indziej, kiedy indziej, bodaj o szóstej rano, czy ja wiem, w poniedziałki może…? Ale nie, wtedy nie ma towaru, dopiero we wtorek…
Zgadza się, postanowiłam robić je we wtorek.
Ale skoro takie pomysły się we mnie zalęgły, musiało to trwać długo. No dobrze, wyszłam z Billi, przejazd trzeba liczyć, o osiemnastej W domu znalazłam się o osiemnastej trzydzieści, korki, żeby je szlag trafił, dzieci już były, pani Jadzia przyprowadziła je, jak sądzę, normalnie, o piątej. Moje dzieci przywykły już do samodzielności, możliwe nawet, że sześcioletnia Agatka wykazywała więcej dorosłości niż ośmioletni Piotruś, obiad zjadły wcześniej, bawiły się normalnie, żadnych ekscesów nie spowodowały, bo to bym pamiętała… Moment, ale z tego wynika, że Stefan powinien już być w domu albo za chwilę wrócić, inaczej pani Jadzia zostałaby z nimi… A, nie, to ja miałam wrócić! No i wróciłam, ale spóźniona o Billę… Potem już nigdzie nie wychodziłam.
Wszystko to, wpatrzona w kalendarzyk, przekazałam szefowi.
Pochrząkał sobie trochę, jakiś bardzo zdegustowany.
– Sama pani rozumie, że dzieci nie będziemy przesłuchiwać. Ale wedle anonimowych informacji, o szesnastej czterdzieści nawiązała pani, jak by tu powiedzieć… osobisty kontakt z cudzoziemcem, Ahmedem Mahadi, w holu Grand Hotelu, po czym spędziła pani z nim godzinę i kwadrans w jego pokoju. Wyszła pani o osiemnastej dziesięć i udała się w nieznanym kierunku. O osiemnastej dwadzieścia Ahmed Mahadi, nie robiąc żadnej awantury, poskarżył się barmanowi, iż okradła go pani ze skromnej sumy tysiąca czterystu dolarów, o co nie ma do pani zbyt wielkiego żalu i nie zamierza robić z tego afery. Opisał panią, zarówno on, jak i barman, tak, że nie można mieć wątpliwości. Pomijając to, że przedstawiła się pani imieniem i nazwiskiem. I co ja mam z tym zrobić?
– Panie prokuratorze – powiedziałam po bardzo, ale to bardzo długiej chwili.
– Niech pan mi się przyjrzy. Czy ja naprawdę wyglądam na debilkę?
Spełnił moje życzenie.
– Raczej nie. A co…?
– Naprawdę pan sądzi, że gdybym podrywała publicznie cudzoziemców z Trzeciego Świata w celach, obojętne, rozrywkowych czy utylitarnych, obwieszczałabym wszem i wobec własne nazwisko? Upić się, pomiędzy prokuraturą a Grand Hotelem, nie zdążyłabym w żaden żywy sposób, na trzeźwo musiałabym stracić wszelki rozum. Naprawdę wierzy pan w takie kretyństwo? Ktoś mi robi ostro koło pióra, czy moje własne miejsce pracy nie udzieli mi żadnej pomocy?
Szef milczał przeraźliwie długo.
– Lubię panią prywatnie – rzekł wreszcie. – nawet cenię. Będę z panią szczery, ale poza te ściany nasza rozmowa wyjść nie może.
– Nie ode mnie – mruknęłam, bo zaczął ogarniać mnie gniew.
– Wierzę. Ode mnie też nie. Ogólna sytuacja prokuratury jest pani znana. Insynuacje, niestety, mają swoje podstawy, nacisk z góry przytłacza, co będę pani głodne kawałki opowiadał, każdy chce żyć. Wystarczy przestępców, których musimy zwalniać, wystarczy tych krętactw na tle braku dowodów rzeczowych, każdy dodatkowy zarzut kładzie nas na obie łopatki. Może pani rzeczywiście wpadła w jakiś amok, który kompromituje prokuraturę, w co, między nami mówiąc, nie wierzę, może ktoś posługuje się panią, żeby jeszcze bardziej zdeprymować wymiar sprawiedliwości, nie wiem. Ale, poza anonimami, plotki krążą po mieście, nie mówiłem pani tego, ale stwierdzono, że bierze pani łapówki od przestępców w sposób skandalicznie jawny, niemal publicznie. Osobiście też w to nie wierzę, ale, niestety, albo pani sama to jakoś ukróci, albo…
O, doskonale wiedziałam, co albo. Wyleją mnie z roboty. Wyrzucony z pracy prokurator nie ma życia przed sobą.
– Albo rzeczywiście wejdę w świat kantów, machlojek, przekrętów i zbrodniczych zatuszowań – wpadłam mu w słowa z goryczą. – Od razu panu powiem, nie znam przyczyn tej nagonki. Może to początek, może każdego z nas w ten sposób wykończą, przepraszam pana za szczerość, ale, o ile wiem, pan nie bierze. Ja też nie. Może jesteśmy szkodliwi i przeszkadzamy?
– Sądzę, że tak. Nie my jedni. Jeszcze kilka osób się denerwuje. A, poza nami, sędziowie…?
Pomilczeliśmy sobie trochę w pełnym zrozumieniu. Już wiedziałam, że idę na ubój.
Musiałabym poświęcić cały czas i wszystkie siły, żeby zdementować kalumnie i plotki, a i tak pewne było, że mi się to nie uda. Zanim od niego wyszłam, zaczęłam myśleć przyszłościowo, co zrobię po odejściu z prokuratury…?
Stefan. Mój mąż. Człowiek, na którym, bądź co bądź, bazowałam. Inteligentny, bystry, oblatany w naszej współczesnej rzeczywistości, pewny, godzien zaufania, ojciec moich dzieci. Przestanie zawracać głowę bzdetami, potraktuje sprawę poważnie, zastanowi się, pomoże mi…
O, jak fajnie wyszło!
Tego samego wieczoru Stefan pojawił się średnio późnym wieczorem, z czułym roztargnieniem ucałował najedzone już i umyte dzieci… nie, żadne takie, Agatka była umyta, Piotruś kończył ablucje samodzielnie… po czym usiadł ze mną przy wieczornej herbacie. Twarz miał kamienną.
– Czy rzeczywiście postanowiłaś pokazać się w najgorszym świetle? – spytał, zanim zdążyłam się odezwać, zmrożona jego dziwnym wyglądem. – Nie spodziewałem się po tobie czegoś podobnego.
– Co, jeśli można uprzejmie spytać, znowu zrobiłam? – zareagowałam natychmiast, raczej dość zjadliwie.
Okazało się, że ordynarną awanturę na Mokotowskiej. Dlaczego, do pioruna, na
Mokotowskiej, co ta Mokotowska miała do mnie albo ja do niej, z jakiej przyczyny akurat jedna ulica w Warszawie stała się terenem moich występków…?! Jakaś knajpa, niech ją diabli wezmą, niech się tam znajduje sto knajp, nawet przejeżdżałam tamtędy rzadko i żadnego przestępcy w pobliżu nie złapano! O co mu chodzi z tą Mokotowską?!
Ze śmiertelnym zdumieniem dowiedziałam się, że tam właśnie, bardzo blisko teatru, co właściwie powinno było nadawać wszelkim poczynaniom znamiona kultury, mieszka sekretarka mojego męża, nieszczęsna Urszula Biełka. Jak dla mnie, mogła tam nie tylko mieszkać, ale nawet wrosnąć w ziemię piwniczną, zakwitnąć i wydać owoce, dużo mnie to obchodziło. A otóż nic podobnego, czatowałam przed jej bramą w celu publicznego zelżenia jej, zrobienia karczemnej awantury, wydawania okrzyków treści obelżywej oraz stosowania gróźb karalnych. Biedna Urszulka musiała schronić się u ciecia, pardon, gospodarza domu, w obawie moich rękoczynów. Z całą pewnością byłam to ja, rozpoznano moje palto zimowe, brązowe, na sztucznym futrze, z kapturem, także moje kozaczki, raczej dość przeciętne, na średnim, obcasie, także czarną torbę, przewieszoną przez ramię… Bez wątpienia także nikt tam nie był głuchy i wszyscy słyszeli, jak wygłaszałam te groźby i rozmaite pokrewne obietnice, szermując dziarsko nazwiskiem i zawodem, żeby już nikt nie miał wątpliwości…