Выбрать главу

Wszystko to, wpatrzona w kalendarzyk, przekazałam szefowi.

Pochrząkał sobie trochę, jakiś bardzo zdegustowany.

– Sama pani rozumie, że dzieci nie będziemy przesłuchiwać. Ale wedle anonimowych informacji, o szesnastej czterdzieści nawiązała pani, jak by tu powiedzieć… osobisty kontakt z cudzoziemcem, Ahmedem Mahadi, w holu Grand Hotelu, po czym spędziła pani z nim godzinę i kwadrans w jego pokoju. Wyszła pani o osiemnastej dziesięć i udała się w nieznanym kierunku. O osiemnastej dwadzieścia Ahmed Mahadi, nie robiąc żadnej awantury, poskarżył się barmanowi, iż okradła go pani ze skromnej sumy tysiąca czterystu dolarów, o co nie ma do pani zbyt wielkiego żalu i nie zamierza robić z tego afery. Opisał panią, zarówno on, jak i barman, tak, że nie można mieć wątpliwości. Pomijając to, że przedstawiła się pani imieniem i nazwiskiem. I co ja mam z tym zrobić?

– Panie prokuratorze – powiedziałam po bardzo, ale to bardzo długiej chwili.

– Niech pan mi się przyjrzy. Czy ja naprawdę wyglądam na debilkę?

Spełnił moje życzenie.

– Raczej nie. A co…?

– Naprawdę pan sądzi, że gdybym podrywała publicznie cudzoziemców z Trzeciego Świata w celach, obojętne, rozrywkowych czy utylitarnych, obwieszczałabym wszem i wobec własne nazwisko? Upić się, pomiędzy prokuraturą a Grand Hotelem, nie zdążyłabym w żaden żywy sposób, na trzeźwo musiałabym stracić wszelki rozum. Naprawdę wierzy pan w takie kretyństwo? Ktoś mi robi ostro koło pióra, czy moje własne miejsce pracy nie udzieli mi żadnej pomocy?

Szef milczał przeraźliwie długo.

– Lubię panią prywatnie – rzekł wreszcie. – nawet cenię. Będę z panią szczery, ale poza te ściany nasza rozmowa wyjść nie może.

– Nie ode mnie – mruknęłam, bo zaczął ogarniać mnie gniew.

– Wierzę. Ode mnie też nie. Ogólna sytuacja prokuratury jest pani znana. Insynuacje, niestety, mają swoje podstawy, nacisk z góry przytłacza, co będę pani głodne kawałki opowiadał, każdy chce żyć. Wystarczy przestępców, których musimy zwalniać, wystarczy tych krętactw na tle braku dowodów rzeczowych, każdy dodatkowy zarzut kładzie nas na obie łopatki. Może pani rzeczywiście wpadła w jakiś amok, który kompromituje prokuraturę, w co, między nami mówiąc, nie wierzę, może ktoś posługuje się panią, żeby jeszcze bardziej zdeprymować wymiar sprawiedliwości, nie wiem. Ale, poza anonimami, plotki krążą po mieście, nie mówiłem pani tego, ale stwierdzono, że bierze pani łapówki od przestępców w sposób skandalicznie jawny, niemal publicznie. Osobiście też w to nie wierzę, ale, niestety, albo pani sama to jakoś ukróci, albo…

O, doskonale wiedziałam, co albo. Wyleją mnie z roboty. Wyrzucony z pracy prokurator nie ma życia przed sobą.

– Albo rzeczywiście wejdę w świat kantów, machlojek, przekrętów i zbrodniczych zatuszowań – wpadłam mu w słowa z goryczą. – Od razu panu powiem, nie znam przyczyn tej nagonki. Może to początek, może każdego z nas w ten sposób wykończą, przepraszam pana za szczerość, ale, o ile wiem, pan nie bierze. Ja też nie. Może jesteśmy szkodliwi i przeszkadzamy?

– Sądzę, że tak. Nie my jedni. Jeszcze kilka osób się denerwuje. A, poza nami, sędziowie…?

Pomilczeliśmy sobie trochę w pełnym zrozumieniu. Już wiedziałam, że idę na ubój.

Musiałabym poświęcić cały czas i wszystkie siły, żeby zdementować kalumnie i plotki, a i tak pewne było, że mi się to nie uda. Zanim od niego wyszłam, zaczęłam myśleć przyszłościowo, co zrobię po odejściu z prokuratury…?

Stefan. Mój mąż. Człowiek, na którym, bądź co bądź, bazowałam. Inteligentny, bystry, oblatany w naszej współczesnej rzeczywistości, pewny, godzien zaufania, ojciec moich dzieci. Przestanie zawracać głowę bzdetami, potraktuje sprawę poważnie, zastanowi się, pomoże mi…

O, jak fajnie wyszło!

Tego samego wieczoru Stefan pojawił się średnio późnym wieczorem, z czułym roztargnieniem ucałował najedzone już i umyte dzieci… nie, żadne takie, Agatka była umyta, Piotruś kończył ablucje samodzielnie… po czym usiadł ze mną przy wieczornej herbacie. Twarz miał kamienną.

– Czy rzeczywiście postanowiłaś pokazać się w najgorszym świetle? – spytał, zanim zdążyłam się odezwać, zmrożona jego dziwnym wyglądem. – Nie spodziewałem się po tobie czegoś podobnego.

– Co, jeśli można uprzejmie spytać, znowu zrobiłam? – zareagowałam natychmiast, raczej dość zjadliwie.

Okazało się, że ordynarną awanturę na Mokotowskiej. Dlaczego, do pioruna, na

Mokotowskiej, co ta Mokotowska miała do mnie albo ja do niej, z jakiej przyczyny akurat jedna ulica w Warszawie stała się terenem moich występków…?! Jakaś knajpa, niech ją diabli wezmą, niech się tam znajduje sto knajp, nawet przejeżdżałam tamtędy rzadko i żadnego przestępcy w pobliżu nie złapano! O co mu chodzi z tą Mokotowską?!

Ze śmiertelnym zdumieniem dowiedziałam się, że tam właśnie, bardzo blisko teatru, co właściwie powinno było nadawać wszelkim poczynaniom znamiona kultury, mieszka sekretarka mojego męża, nieszczęsna Urszula Biełka. Jak dla mnie, mogła tam nie tylko mieszkać, ale nawet wrosnąć w ziemię piwniczną, zakwitnąć i wydać owoce, dużo mnie to obchodziło. A otóż nic podobnego, czatowałam przed jej bramą w celu publicznego zelżenia jej, zrobienia karczemnej awantury, wydawania okrzyków treści obelżywej oraz stosowania gróźb karalnych. Biedna Urszulka musiała schronić się u ciecia, pardon, gospodarza domu, w obawie moich rękoczynów. Z całą pewnością byłam to ja, rozpoznano moje palto zimowe, brązowe, na sztucznym futrze, z kapturem, także moje kozaczki, raczej dość przeciętne, na średnim, obcasie, także czarną torbę, przewieszoną przez ramię… Bez wątpienia także nikt tam nie był głuchy i wszyscy słyszeli, jak wygłaszałam te groźby i rozmaite pokrewne obietnice, szermując dziarsko nazwiskiem i zawodem, żeby już nikt nie miał wątpliwości…

Gniewnej perory mojego męża słuchałam ze zgrozą i w osłupieniu absolutnym.

Z całą pewnością ktoś tu musiał dostać pomieszania zmysłów.

– No nie, to niemożliwe, żebyś w podobne idiotyzmy uwierzył! – powiedziałam, chyba już naprawdę porządnie zirytowana. – Tej całej Urszuli, jak jej tam, Białki…

– Biełki.

– Wszystko jedno. Biełki. W życiu na oczy nie widziałam i nie wierzę, że osoba na takim poziomie mogłaby wzbudzić twoje zainteresowanie. Dajmy sobie z tym spokój…!

Przerwał mi ostro.

– O jej poziomie nie możesz mieć żadnego pojęcia. Natomiast poziom twoich wyczynów przekracza wszelkie dopuszczalne granice. Gdybyś przynajmniej zdobyła się na cywilną odwagę i powiedziała prawdę…!

Szlag mnie trafił z gatunku skamieniałych. O nie, nie zniżę się do wyjaśnień i dociekań, jeśli on sam wierzy we własne słowa, to znaczy, że przez przeszło dziewięć lat trwałam w okropnym błędzie. Pomyliłam się potwornie w ocenie człowieka, z którego uczyniłam sobie podstawę życia, któremu zaufałam, który, byłam o tym granitowe przekonana, powinien stać po mojej stronie nawet wbrew całemu światu! Którego w dodatku kochałam… Niepotrzebnie, jak widać, niesłusznie i głupio.

Zamiast omówić ze mną idiotyczną aferę, zastanowić się, sprawdzić, ten baran wzniosły przyjął za pewnik wszystkie krążące o mnie plotki! I żądał ode mnie ich potwierdzenia. Boże wielki, może oszalał? Może to nie ja prezentuję wulgarne wariactwo, tylko on zwyrodnienie umysłowe…?

Zamilkłam całkowicie i postanowiłam sama przeprowadzić dochodzenie, chociaż odrzucało mnie od niego z siłą trąby morskiej. Obrzydliwość absolutna, udowadniać, że nie jestem kupą gnoju, cóż za przymus upiorny! Z dwojga złego wolałabym udowadniać, że nie jestem wielbłądzicą. Ewentualnie lamą peruwiańską.

Z dnia na dzień zdecydowałam się zmienić strój. Palta mogłam się pozbyć, zrobiło się cieplej, temperatura nie schodziła poniżej zera, a z paltem miałabym największy kłopot, bo innym nie dysponowałam. Posiadałam za to dwa płaszcze, w tym jeden letni, i dwie kurtki, w tym jedną ocieplaną, oblamowaną futerkiem, stwarzało to pewne możliwości.

W jakimś pawilonie kupiłam granatową spódnicę w wielką kratę, do niej gładkie, granatowe bolerko i jeden golf. Pasowała do tego letnia kurtka, nie szkodzi, niech i zmarznę, ale będę się ubierać codziennie inaczej i postaram się, żeby o poranku mój mąż widział, jak wyglądam.

Od razu uświadomiłam sobie trudność zasadniczą, otóż nie miałam dokładnego wykazu swoich wykroczeń. Jedna data została sprecyzowana, dziewiętnastego lutego, jeszcze trzy mogłam jakoś wyliczyć na bazie rozmów ze Stefanem i z Jacusiem. W recepcji kasyna miałam szansę uzyskać czas owej imprezy, którą uświetniłam w towarzystwie mafioza. Reszta była nie do zbadania.

Należało bazować na doskonałym i sprawdzalnym alibi. Jeśli tkwiłam na sali sądowej, względnie przesłuchiwałam kolejno trzech świadków, a równocześnie tłukłam kieliszki w jakiejś knajpie albo awanturowałam się na środku ulicy, jasne było, że jedna z tych osób nie mogła być mną. Skonfrontować zeznania tych, co mnie widzieli…

Zaraz… Nagle uprzytomniłam sobie, że nikt z moich rozmówców osobiście mnie przy nagannych rozrywkach nie widział. Ani mój mąż, ani Jacuś, ani szef, ani Strążkowa…

Każdy tylko słyszał, powiedziano mu, opisano sytuację…

Ciekawe kto to był, ten informator… Jeden czy kilku? Mój mąż się zaciął i nie powie, szefa nawet pytać nie warto, pozostaje Jacuś i Strążkowa.

Jacuś wybrnął już z najgorszych wertepów służbowych i dał się uchwycić.

Zatrzymałam go na chwilę po pracy.

– Jacuś, pomóż mi – poprosiłam. – Robię za ściganą zwierzynę, bądź ten szlachetny rycerz. Powiedz, kto ci opowiadał o moich ekscesach w barze, jak mu tam, Tyfus…?

– Tajfun – poprawił Jacuś, patrząc na mnie ze zdumieniem i zainteresowaniem.