Выбрать главу

– W jakichś sklepach może…?

– Tak.

– W jakich?

– Nie pamiętam.

Cierpliwość Bieżana ledwo się już trzymała na ostatnich nogach. Urszula Borkowska szła w zaparte, to było widać. Postanowiła sobie nikogo nie znać, niczego nie wiedzieć i cierpieć na amnezję, nie bacząc, iż tym sposobem budzi wszelkie możliwe podejrzenia.

Zdecydował się ją postraszyć.

– No dobrze. Skoro nie chce pani rozmawiać u siebie, być może zechce pani na komendzie. Myślałem, że pogadamy w przyjemniejszych warunkach, ale jeśli woli pani wezwanie, proszę bardzo. Proszę trochę wysilić pamięć i przypomnieć sobie własnych znajomych i własne czyny, bo inaczej zmusi nas pani do szerszego dochodzenia. W grę wchodzi zabójstwo i żadnych niejasności nie można tu zostawiać. Do zobaczenia.

Podniósł się i Urszula Borkowska też się podniosła, rozplatając dłonie.

– W Geancie – powiedziała z trudem.

– Co w Geancie?

– Zakupy.

– No widzi pani, jednak można sobie coś przypomnieć. Po południu pani te zakupy robiła?

– Tak.

– Spotkała pani kogoś znajomego?

– Nie.

– Zostawiła pani sobie może rachunek? Czasem się takie kwitki chowa do kieszeni i zapomina wyrzucić…

– Nie.

– Szkoda. I z Felą się pani nie widziała?

– Nie.

– Do następnego spotkania zatem…

Opuściwszy rekordowo gadatliwą panią domu, Bieżan otarł pot z czoła. Czuł się mniej więcej tak, jakby wyrąbał ręcznie ze dwie tony węgla na przodku. Był już zupełnie pewien, że mu ta baba łże aż ziemia jęczy, każdym słowem, no nie, nie każdym, o mężu powiedziała prawdę, rzeczywiście musiał siedzieć w tej Szwecji, ale na pytanie o Felę nie miała prawa zwyczajnie zaprzeczyć, powinna była spytać, o jaką Felę chodzi.

Czyli nie dość, że łże bezczelnie, to jeszcze i głupio. Borkowskiego za tydzień trzeba będzie uchwycić na lotnisku, zanim żona zdąży się z nim porozumieć, chociaż czy taka ostrożność ma sens, istnieją przecież telefony, połączeń komórkowych tak łatwo nie wyłapie…

Wyczerpany tą górniczą pracą, Bieżan wrócił do komendy, gdzie rychło doczekał się

Górskiego. Znów Robert przyleciał pełen emocji i osiągnięć, najwyraźniej w świecie trafiał w całej sprawie na łatwiejszych rozmówców. Miał szczęście.

– Zaprosiłem tę Zenię na kawę! – oznajmił z triumfem.

W znękanym wzroku jego zwierzchnika pojawiła się iskierka ożywienia.

– To znaczy – poprawił się Robert uczciwie – to był tort ze słodkim wermutem.

Jeszcze mnie trochę mdli, ale ogólnie ja słodycze lubię. Tylko ten wermut nie tego, wolałbym jednak czystą wódkę.

– Do tortu nie idzie – zwrócił mu uwagę Bieżan. – Mów od razu, co ci wyszło z tych słodyczy, a potem sobie przesłuchasz zeznania drugiej żony. Ja tego powtarzał nie będę, nie mam siły.

Wygrzebując magnetofon z kieszeni, Robert z zapałem rozpoczął relację.

Odnalazł tę Zenię bez najmniejszego trudu, symulując zainteresowania prywatne, bo w pierwszej kolejności musiał się przebić przez sekretariat. Operatywna dama-sekretarka sama wydzwoniła z pokoju Zenię Wiśniewską, co nie było dla Roberta najlepszym pomysłem świata, zważywszy fakt, iż obydwoje z Zenią pierwszy raz w życiu mieli się widzieć się na oczy. Trudno w takiej sytuacji udawać amanta. Zdołał jednak jakoś wybrnąć z kłopotu, przy okazji budząc w Zeni zwiększone zainteresowanie.

Dopiero przy tym torcie z wermutem wyjawił jej prawdę. Trochę ją zmroziło, ale ładna dziewczyna i przystojny chłopak prawie zawsze znajdą wspólny język, choćby nawet wzajemne kontakty szły im trochę po grudzie. Zenia z całej siły starała się o powściągliwość, ale w końcu jej się ulało.

No tak, chciała ta Urszulka poślubić szefa, zakochała się, każdemu wolno, nie? Jako sekretarka, to ona była do chrzanu, równie dobrze mógł tam sobie posadzić owcę albo kozę, teraz to widać, kiedy ta nowa, Iwona, nastała. Czyste złoto! Ale Urszulka chodziła koło niego jak pies koło jatki, chodziła, aż i wychodziła, szczególnie, że pierwsza żona…

O, coś tam było z pierwszą żoną nie za bardzo, jakoś podupadła, wytrzymać z nią nie dało rady…

– Tu się zmieszała i zacięła tak, że w oczy biło – komentował Górski tekst z taśmy.

– Musi wiedzieć wszystko, ale głupio jej było i za skarby nie chciała, żeby od niej wyszło. Proszę, niech pan słucha, czkawkę ma przy każdym zdaniu!

Mimo czkawki, Zenia wydusiła z siebie ciekawe informacje.

Niepojętym przeczuciem zapewne wiedziona, Urszulka przewidziała upadek pierwszej żony. Rzeczywiście ta kobieta dziwne rzeczy robiła, chociaż… No właśnie, chociaż.

Możliwe, że za dużo naplotkowano i na nią padło, chociaż czasem ktoś tam w urabianiu opinii chyba trochę pomagał. A, nie, skąd, wcale nie Urszulka, Urszulka tylko starała się, żeby żadna plotka uwadze męża nie umknęła. Przyjaciółki…? Najlepszą przyjaciółką Urszulki była właśnie ona, Zenia, innych nie miała, chyba że dawniej, ale to wątpliwe, bo jej dziewczyny nie lubiły. A dla tego Borkowskiego to nawet narzeczonego w trąbę puściła, kto to był…? A, taki jeden, technik, gdzie mu do szefa przedsiębiorstwa, Urszulka wcale go nawet wspominać nie chciała, przypadek sprawił, że raz się napatoczył, jak obie na kawkę poszły, Urszulka wtedy uciekła a on Zeni na łonie płakał. Mietek mu było na imię, kochał ją, Jezus Mario, nad życie, odżałować jej nie mógł, co oni w niej widzą…? W poprzedniej pracy go miała.

Fela? Nie, o żadnej Feli nigdy jednego słowa nie słyszała. Urszulka w ogóle mało o sobie mówiła, czasem jej się coś tam wyrwało, jak już tak napęczniała szczęściem albo zmartwieniem. Owszem, widują się, oczywiście, tyle że rzadziej niż przedtem, kiedy razem pracowały…

– Gdzie ta gangrena pracowała poprzednio? – mruknął Bieżan. – W kadrach powinni mieć…

– Mają – rzekł skromnie Robert. – Sprawdziłem. Pokazałem legitymację i poprosiłem o pracowników sprzed roku i wcześniej, tych co już odeszli. Mało ich było, bo to dobra instytucja, każdy się trzyma pazurami, wszystkiego raptem cztery osoby, w tym

Urszula Biełka.

– Chyba ci coś postawię! – ucieszył się Bieżan. – Czystą wódkę i śledzia, chcesz?

– A pewnie! Po tym wermucie…?

– I gdzie…?

– Przedsiębiorstwo budowlane. Rozleciało się, ale resztki siedzą w paru miejscach, mam zapisane. Ludzi da się połapać.

– A co do Feli, to chyba będziemy musieli zrobić dyplomatyczną konfrontację…

* * *

Dzwonek brzęknął, otworzyłam. Za drzwiami stała pani Jadzia z moimi dziećmi.

Mimo wszystko poczułam w sobie większy wybuch radości niż zdumienia, prawie jak normalna matka. Stłumiłam zaskoczenie, bez pytań wpędziłam ich wszystkich razem do mieszkania, ucieszona, że akurat zrobiłam świeże zakupy, nawet dość solidne i urozmaicone, bo bałam się awantur Agaty. Dzieci miały potwornie wyładowane tornistry, a pani Jadzia wielką torbę.

– Ma pani ich gdzie położyć? – spytała półgłosem. – Bo chyba lepiej, żeby tu z dzień albo dwa zostały.

Miałam. Nie powyrzucałam przecież kanap, tapczanów i turystycznych łóżek.

Zrobiłam sobie wprawdzie sypialnię w ich dawnym pokoju, ale bez najmniejszego problemu mogłam się przenieść z powrotem na poprzednie, małżeńskie legowisko.

Mieszkanie było duże, rozczłonkowane i ustawne.

– Urządzajcie się, jak chcecie – zarządziłam beztrosko. – Tu macie pościel i ręczniki, tam gdzie zawsze. Jesteście głodni?

– Średnio – odparła Agatka suchym głosem.

– Z wyjątkiem twojego biurka, co? – powiedział równocześnie Piotruś pobłażliwie.

– Ja bym coś zjadł.

– Bez obiadu są – burknęła surowo pani Jadzia.

– No to gotujemy pierogi. Co do biurka, istotnie, wolałabym, żeby ocalało.

– A potem mi opowiesz, jak to było naprawdę z tym garbatym Ryszardem Trzecim – zażądała Agatka wciąż tym samym suchym głosem.

– Proszę cię bardzo, z przyjemnością…

Dzieci rozgościły się bez przeszkód, pani Jadzi zdecydowana byłam nie wypuścić z pazurów, dopóki się nie dowiem, o co tu chodzi. Coś się musiało stać, coś zaszło potężnego. Co, na litość boską…?!

Usiadłyśmy wreszcie przy kuchennej herbacie. Ryszarda Trzeciego zostawiłam na później.

– Ja to tam nie wiem, proszę pani – wydusiła z siebie pani Jadzia markotnie. – Pan Stefan co i raz to w tej Szwecji siedzi, do domu wpada jak ze skorupką po ogień i znowu go nie ma. Tak, to zwyczajnie, dzieciom źle nie jest, ale już dzisiaj, to ja nawet nie wiem, jak to powiedzieć.

– Najlepiej wprost – poradziłam. – Obie dorosłe jesteśmy. Co się stało?

– Co się stało, to ja nie wiem, ale pani Urszula przy stole pijana siedzi. Wódka stoi, koniak stoi, a ona dwa kieliszki ma przed sobą, chociaż sama w domu. I jak ten kamień, jak sztuczna, słowa jednego nie mówi, nie spojrzy, nic. Obiadu żadnego nie ma, tylko cebula posiekana na deseczce i nic więcej. Pana Stefana też nie ma, tyle wiem, że za tydzień ma wrócić, bo sam mi mówił, to co miałam zrobić? Tak ich zostawić z tą pijaną?

Zdumiałam się niebotycznie.

– Przecież ona się nie upija…?!

– A nie. Raz się jeden zdarzyło nie tak dawno, prawie dopiero co, a teraz drugi, nawet niechby, ale to siedzieć jak ten kamień? A ja wiem, co ona może zrobić? I dzieci na to mają patrzeć? Wzięły książki, zabrałam trochę rzeczy i do matki, bo gdzie?

Jasne, gdzie, jak nie do matki? Brakowało mi ich, ściskało mnie w środku na samą myśl o nich, do czego nie chciałam się przyznawać nawet samej sobie. Pomyślałam z nadzieją, że może teraz uda się wrócić do normalności, zdaje się, że działalność mojej uroczej dublerki wyszła już na jaw i przestałam tonąć w bagnie moralnym, Bieżan połapał się w sytuacji, Chmielewska również, świadkowie mnożą się jak króliki. Rychło w czas…

Chyba nawet zmiana wyroku nie sprawi trudności, poza tym, może Stefan zachował zdrowe zmysły…?