Выбрать главу

– Lokal numer sześćdziesiąt jeden – zaraportował Górski, wróciwszy nieco zdyszany. – Spróbowałem grzecznie zapukać, ale nikt nie otworzył.

– Nie szkodzi, oknem nie ucieknie, szóste piętro. Niech tam Zabój posiedzi na schodach i oka od drzwi nie odrywa, zaraz, która to strona? Tylna, bardzo dobrze, żadnych gzymsów nie ma, oszczędnościowo elewację zrobili. A z prześcieradłami musiałoby potrwać, co nie przeszkadza, że trzeba ściągnąć człowieka, niech popatrzy na wszelki wypadek. No i proszę, znalazły się klucze…

Zadzwonił i załatwił sprawę, bardzo zadowolony z wydarzenia, które mogło mu dostarczyć nowego materiału.

Dokładnie w tym samym momencie, zadzwoniła jego komórka, a do drzwi załomotał ktoś następny, komu czym prędzej otworzono. W przedpokoju penetrowanego mieszkania Bieżan ujrzał dwóch policjantów z patrolu. Gestem kazał Górskiemu dogadać się z nimi, a sam zajął się rozmową telefoniczną.

– Niejaka Barbara Borkowska zgłosiła przed chwilą włamanie do jej mieszkania – usłyszał. – Radiowóz już wysłany, ale zdaje się, że Borkowska należy do waszej sprawy, kryptonim „Wierzba”, i, zaraz, sprawdzam… Adres się zgadza, ten sam… Moment, mnie tu wychodzi, że Borkowska Barbara to denatka…?

– Owszem, denatka – potwierdził sucho Bieżan, z wysiłkiem kryjąc zaskoczenie.

– Osobiście dzwoniła?

Zarazem uświadomił sobie głupotę pytania i aż mu się gorąco zrobiło. Oficer po drugiej stronie też musiał zbaranieć, bo potwierdził. Tak jest, ofiara w tej sprawie, denatka, dzwoniła niejako od siebie, więc chyba osobiście.

Wyłączając komórkę, Bieżan ujrzał wyraz twarzy Górskiego i wręcz ucieszył się, że nie jest osamotniony w osłupieniu. Patrol potwierdził informację, zostali tu przysłani, ponieważ w mieszkaniu numer trzydzieści sześć znajdują się podobno włamywacze, akurat byli radiowozem blisko, więc udało im się szybko przyjechać. Zawiadomiła właścicielka mieszkania, niejaka Barbara Borkowska. Więcej nie wiedzą, a co do włamywaczy, to podinspektora Bieżana i komisarza Górskiego znają osobiście i nie są pewni, czy powinni ich zakuć w kajdanki.

Technik, daktyloskop i fotograf uparcie robili swoje, na nikogo nie zwracając uwagi.

Nie takie rzeczy już bywały udziałem policji, chociaż nieżywe ofiary zbrodni odzywały się raczej dość rzadko, tu zatem zachodziła przypadłość nietypowa, Bieżan jednakże rychło odzyskał równowagę. Najprościej było przyjąć, że ktoś sobie zrobił głupi żart, co przytrafiało się nagminnie, nędznie za to wyglądała sytuacja żartownisia.

Wiadomo było, gdzie się znajduje, najprawdopodobniej w lokalu numer sześćdziesiąt jeden. Bieżan był zły i postanowił sobie z wesołkiem pogadać od serca. Zwolnił patrol, upewnił się, że na tyłach budynku siedzi już jego człowiek, sprawdził, czy sierżant Zabój ma dobry widok na drzwi podejrzanego mieszkania i odetchnął.

– Widziałeś w ogóle tego, co grzebał kluczem? – spytał Roberta.

– Nie. Przy komodzie byłem. Zabój był w przedpokoju, a Nowicki w kuchni.

– Bieżan wezwał technika Nowickiego.

– Widziałeś tego w drzwiach?

– O tyle, o ile. Mignęły mi spodnie, chyba dżinsy, jedna ręka w ciemnym rękawie i ćwierć łba. Coś rudego to miało na głowie.

– Facet w ogóle czy baba?

– A cholera wie. Mogło być i jedno, i drugie. Ale jeśli facet, to mikry, chłopak może.

Bykowatość rzuca się w oczy.

– A w windzie? Jak wpadał do windy?

– Już się drzwi zamykały – zwrócił uwagę Robert. – Rude na głowie, fakt, też mi się jakoś w oczy rzuciło. I majaczy mi się, że to miało jakiś bagaż, ale konkretnie nie powiem, bo to było jakby zmaza. Albo nawet jeszcze mniej, czy ja wiem, ruch ramienia…?

– W meldunku było, że facetka wróciła do domu z podróży, bagaż by pasował.

Niemożliwe, żeby ktoś latał z ciężarami wyłącznie dla głupiego dowcipu. Musiałby to być ktoś, kto nas cholernie nie lubi. Mnie, ciebie, Wrzeszczaka…

– Mnie wszyscy lubią – oznajmił z energią daktyloskop. – Ja jestem sympatyczny i żadnej dziewczyny od lat nie puściłem kantem!

– No to może Nowickiego albo Drala…

– A dlaczego nie Zabója? – zaprotestował z urazą fotograf Dral.

– Uspokójcie się, snuję hipotezy. Poza wszystkim, ten, ta, to, miało klucze. Dobra, róbcie swoje delikatnie. Robert, idziemy na górę, jeśli nam nie otworzą, jak Boga kocham, wyłamiemy drzwi. Jakie one?

– Nie antywłamaniowe, zwyczajne, drzwi jak drzwi…

Na górę nie poszli, tylko pojechali windą.

* * *

Aperitif smakował nam coraz bardziej, na przekąskę Mariola wyciągnęła serek i zaczęła żałować Mundzia. Biedny chłopiec, taka świetna przystawka go ominęła! Ciekawe, swoją drogą, co się tam dzieje u mnie, na dole, okradli mnie doszczętnie czy tylko częściowo?

– Miałaś w ogóle coś cennego? – spytała z troską.

– Komputer – zaczęłam wyliczać. – Bierz diabli zawartość, dyskietkę wożę ze sobą, ale szkoda mi pieniędzy na nowy. Kolekcję kamieni półszlachetnych i byle jakich, częściowo oszlifowanych, wartość właściwie żadna, ale ja je lubię. Książki, kosmetyki, siedem pustych portmonetek, biżuteria, sztuczna, ale ładna, gówno za to dostaną.

– I dobrze im tak – powiedziała Mariola z wielką satysfakcją.

– Starą kurtkę futrzaną, szwy się w niej rozchodzą, gdyby ją ukradli, ucieszyłabym się bardzo, bo wiesz, jak to jest. Niby już do niczego, a wyrzucić szkoda. No, radio, takie małe, czy ja wiem, co jeszcze…? Same przedmioty użytkowe, co, do diabła, przyjdzie im z długopisów, szklanek, używanych ręczników? Musiałabym upaść na głowę, żeby kraść w takim domu, jak mój!

– Może się pomylili…?

– No to dobrze im tak. Polej jeszcze trochę, wstyd zostawiać tę odrobinę na dnie butelki. Pieniądze mam w banku, a czeki przy sobie, zaraz jutro kupię parę flaszek, bo zostałam przy życiu i trzeba to uczcić!

– Łaska boska, że uciekłaś od razu i nie próbowałaś się z nimi bić – powiedziała Mariola pobożnie.

Nie zdążyłam jej odpowiedzieć, że nie zwariowałam jeszcze do reszty, bo ktoś zadzwonił do drzwi. Zadzwonił zwyczajnie, nie natrętnie, tak jakoś łagodnie i nieśmiało, że Mariola bez sekundy namysłu poszła otworzyć. Nawet nie spytała: „Kto tam?”.

Możliwe, że wpływ na to miało pół butelki białego wina reńskiego.

Za drzwiami stało dwóch obcych facetów, którzy przedstawili się szybciej niż dali obejrzeć.

– Podinspektor Edward Bieżan i komisarz Robert Górski. Proszę, oto legitymacje.

Ucieszyłam się nadzwyczajnie i zerwałam z krzesła.

– Co za szczęście! Panowie, co się tam dzieje, w moim mieszkaniu? Złapaliście tych bandziorów? Zdążyli mnie okraść? Zdewastowali wszystko? Zabrali komputer czy został…?

– Chwileczkę, proszę pani – powiedział bardzo łagodnie podinspektor. – To pani dzwoniła z zawiadomieniem o włamaniu?

– Ja, oczywiście! To przecież moje mieszkanie! Niechże pan powie od razu, co mi ukradli i zniszczyli?!

– Moment. Nie ukradli niczego…

Osłabłam z ulgi i czym prędzej z powrotem usiadłam na krześle przy stole Marioli.

– … ale może zechce nam pani pokazać jakiś dokument tożsamości. Najlepiej dowód osobisty.

Ależ proszę bardzo, w obliczu tak pięknej informacji mogłam im pokazywać wszystko, cokolwiek miałam przy sobie.

W pośpiechu wyciągnęłam z torebki olbrzymi chłam. Dowód osobisty, paszport, prawo jazdy, dokumenty samochodowe, karty kredytowe, czeki, zawiadomienia z banku, jakieś pokwitowania, rachunek hotelowy, legitymację służbową i nawet kartę wstępu do Sejmu na obrady. Zdaje się, że były tam także wszystkie kwitki na benzynę, którą brałam po drodze, i opłata za ostatnie pranie. Metryki, świadectwa ślubu i orzeczenia o rozwodzie w torebce, niestety, nie nosiłam.

Hamowali pośpiech, dał się jednak odrobinę zauważyć. W pierwszej kolejności rzucili się na wszystko z fotografiami, pilnie porównując moją twarz z podobizną. Szczerze pożałowałam, że na zdjęciu paszportowym wyglądam jak mazepa, ale na to już nic nie mogłam poradzić.

– Pani się nazywa Barbara Borkowska? – spytał podinspektor jakimś takim dziwnym, jakby nieludzkim, głosem. – Z domu Mięczak? Córka Gustawa i Aliny…

– Z domu Kwiatkowskiej – wyrwało mi się odruchowo. – Nazwisko panieńskie babci też znam. Chce pan? Wojtycka. Drugiej babci również, Hercen. Zofia Hercen.

Każdy człowiek na ogół posiada dwie babcie i nie ma na to siły.

– Ma pani jakieś dowody…?

– Co za pytanie! Oczywiście! Tylko musimy zejść niżej, do domu. Mam także ich fotografie, może je pan obejrzeć, skoro nic nie ukradli. Czy w kwestii i telefonu do panów i włamania fotografie babć mają jakieś istotne znaczenie? Jeśli pan sobie życzy, mam także pradziadków, ale nie wszystkich, bardzo mi przykro. Pradziadków wypada ilość podwójna, po cztery sztuki.

Naprawdę, z całego serca, chciałam im służyć wszystkim, czegokolwiek mogliby sobie życzyć. Przez tę krótką chwilę, pomiędzy ucieczką spod własnych drzwi a pierwszym kieliszkiem rieslinga, zdążyłam przeżyć całą utratę mienia z komputerem na czele, i prawdopodobnie także wyliczyć sobie straty i chyba się trochę zdenerwować. W ich komunikat, że tych; strat nie poniosłam, uwierzyłam bez zastrzeżeń i spłynęło na mnie niebiańskie szczęście. Boże wielki, raz jeden nie udało się losowi pognębić mnie doszczętnie!

Obaj, podinspektor i komisarz, przez długą chwilę siedzieli nad moimi dokumentami, jakby się przeistoczyli w istoty z gęstej gliny. Nie w kamień, poruszali się. Doznałam wrażenia, że fakt mojego istnienia przeszkadza im potwornie.

– Panowie – zaczęłam delikatnie. – Ja jestem z zawodu prawnikiem…

Podinspektor gwałtownie się ożywił.

– Ma pani dyplom?

– Jasne, że mam! Trzy piętra niżej. Także kolejne świadectwa z miejsc pracy, także nominację na prokuratora, także dowody niezasłużonej kompromitacji… Czy skompromitowanego prokuratora wolno okradać? Znam kodeks, nie ma tam takiego paragrafu!