Выбрать главу

– Nie, to nie o to chodzi… Wszystko wskazuje na to, że jest pani Barbarą Borkowską, zamieszkałą pod tym adresem… Ma pani jakieś kwity opłat za mieszkanie, jakiś dowód kupna…?

– Notarialny – rzekłam sucho, bo coś mi się tu zaczęło nie podobać. – Czy pan ma jakieś wątpliwości, że ja to ja i że tu mieszkam? Co się dzieje? Zazwyczaj wystarcza dowód osobisty z pieczątką zameldowania. Panowie, przepraszam bardzo, ale nie jestem ślepa ani głupkowata, najwyraźniej w świecie powątpiewacie w fakt mojego istnienia. Ilu świadków mam postawić? I o co w ogóle biega, bo węszę tu coś dziwnego?

W czym dzieło?

Przez długą chwilę podinspektor milczał, a komisarz patrzył w niego kamiennym wzrokiem, który stanowczo miał nie wyrażać nic. No owszem, nie wyrażał. W związku z czym wiadomo było, że coś tu przerażająco nie gra.

Podinspektor wreszcie odzyskał ludzkie cechy i westchnął.

– Jest pani, chwalić Boga, prawnikiem. Może to ułatwi sprawę. Gdyby zdołała pani, mimo wszystko, przejść na płaszczyznę zawodową, byłbym bardzo wdzięczny.

– Sądzę, że zdołam – odparłam nieco mniej sucho, bo zaczęła mnie ta dziwna sytuacja interesować, a pół butelki rieslinga nie miało nade mną władzy. – Niech pan wali wprost.

– Wprost, proszę uprzejmie. Otóż przedwczoraj, dwie doby temu, licząc do chwili obecnej, Barbara Borkowska, zamieszkała pod tym adresem, została zamordowana strzałem z pistoletu na terenie gminy Wilanów. I nie żyje, znajduje się w kostnicy.

Zarazem Barbara Borkowska, zamieszkała pod tym adresem, siedzi przede mną, całkiem żywa. Dziwi się pani, że czuję się nieco zdezorientowany?

– A mówiłem, że dwie…! – wyrwało się jakoś przeraźliwie spontanicznie komisarzowi.

Rzuciłam na niego okiem, młody był, miało prawo mu się wyrwać. Po czym spojrzałam na komisarza.

– Skąd pan wie, że to byłam ja? – spytałam głosem jeszcze bardziej nieludzkim niż on na początku.

– Dowód osobisty, zameldowanie… Nie zgłaszała pani kradzieży dowodu osobistego, sprawdzałem.

Milczałam przez chwilę. Płaszczyzna zawodowa to płaszczyzna zawodowa.

– Osób, nazwiskiem Barbara Borkowska, jest w tym kraju zatrzęsienie. Sfałszowanie pieczątki meldunkowej jest zupełnym drobiazgiem nawet dla pseudofachowców. Czy przeprowadzono identyfikację i zwłok? Czy rozmawiał pan z osobami bliskimi dla ofiary? Czy denatka została rozpoznana?

– Nie. Jeszcze nie. Identyfikacja przewidziana jest na jutro, brat denatki…

– Matko jedyna, Włodek! Niech pan się nie wygłupia, niech pan nie straszy mojego brata! A tym bardziej rodziców! Ja żyję, nie zauważył pan?! Jeśli łupnę pana tą pustą flachą w ciemię, może pan dostrzeże moją aktywność…?! O, cholera, najmocniej przepraszam…

Zreflektowałam się. Walenie flachą w ciemię to już płaszczyzna nie bardzo zawodowa.

Z lekkim wysiłkiem weszłam z powrotem w skórę prokuratora.

– Oparł pan się wyłącznie na dowodzie osobistym i pieczątce zameldowania? Bez rozpoznania ofiary?

– Istotnie, błąd. W dodatku istnieje silne prawdopodobieństwo, że Barbara

Borkowska, dziennikarka, była umówiona w miejscu przestępstwa na zbliżoną godzinę, przybyła tam i została zabita.

– Jak?

– Jednym strzałem, prosto w serce, od tyłu.

– Tam jacyś ludzie mieszkają…?

– Teren i okoliczności sprzyjają popełnieniu tego rodzaju zabójstwa. Pistoletu nie znaleziono, mógł mieć tłumik.

– Z kim była umówiona?

– Z Joanną Chmielewską, pisarką.

– I co ona mówi?

– Że dziennikarka była nachalna i natrętna, umówiła się na wywiad wbrew jej woli, w dodatku spóźniła się…

No i teraz wreszcie zrobiło mi się niedobrze…

* * *

Zaczęło się to mniej więcej ze cztery lata temu, a możliwe, że nawet wcześniej, ale niczego nie dostrzegałam i o niczym nie miałam pojęcia.

– Co miałaś wczoraj po południu na sobie? – spytał znienacka mój mąż pewnego wrześniowego wieczoru, kiedy już upchnęliśmy dzieci do łóżek i siedzieliśmy przy herbacie.

– To samo, co i rano – odparłam, zdumiona. – Także to samo, co i dzisiaj. Nie mam zbyt wielu strojów, nie zauważyłeś tego?

Przemilczał moje pytanie, siedział jakiś stropiony i nieswój, łypał na mnie okiem albo wpatrywał się w durszlak, wiszący na ścianie za moimi plecami, bo oczywiście, piliśmy tę herbatę w kuchni. Nie chciało mi się latać z kolacją do pokoju, rozkładanego stołu jadalnego używaliśmy tylko wtedy, kiedy jedliśmy razem z dziećmi. Od czasu do czasu należało sprawdzić, czy potrafią posługiwać się nożem i widelcem.

Kolację dzieci jadły wcześniej, my później, i były to zazwyczaj krótkie chwile relaksu.

Tym razem relaks wychodził mu jakoś nie najlepiej.

Zaniepokoiłam się.

– Bo co się stało? Źle wyglądałam?

– Wiem, że po drodze do domu wstąpiłaś na Mokotowską – rzekł opornie, ale z wyrzutem, znów omijając pytanie. – Musiałaś…?

Na żadną Mokotowską w drodze do domu nie wstępowałam, nie miałam tam najmniejszego interesu, ponadto na ogół wcale to nie było po drodze. Wyjątkowo tym razem jechałam z Krakowskiego Przedmieścia, z prokuratury okręgowej, gdzie musiałam obgadać parę drobiazgów, potrwało to trochę, śpieszyłam się, przebiłam się do

Marszałkowskiej i jechałam prosto, nigdzie nie zbaczając. Skąd mu ten pomysł wpadł do głowy?!

– Wcale mnie tam nie było. Dlaczego miałam być? Kto to wymyślił?

Patrzył potępiająco to na mnie, to na durszlak.

– Widziano cię. Dlatego spytałem, co miałaś na sobie. Ponadto… Mogłabyś zachowywać się trochę taktowniej…

Nic z tego nie mogłam zrozumieć, ale nie przejęłam się wcale. Jakiś idiotyzm, ktoś się pomylił, kretyn albo kretynka. Nie, raczej kretyn, płci męskiej, facet przeoczy rozmaite szczegóły garderoby, baba zauważy wszystko. Ubrana byłam w zwykły, prosty kostium, ciemnoszary, spódnica, żakiet, beżowa koszulowa bluzka, mój normalny, służbowy strój, na jesienne dni doskonały. Zaraz, czy nie miałam apaszki…? Miałam, cienka, dobrana kolorystycznie, czarno-szaro-beżowo-oranżowa. Kupiona na jakimś straganie, żaden unikat.

Zaciekawiło mnie to nagle.

– A jak się zachowywałam? – spytałam z zainteresowaniem.

– To chyba sama wiesz najlepiej – odparł z niesmakiem, całą uwagę poświęcając już teraz durszlakowi. Najwidoczniej nie zasługiwałam nawet na spojrzenie.

– Właśnie nie wiem. Może nie pamiętam? Jesteś pewien, że to byłam ja?

– Całkowicie. Opisano cię dokładnie, tak jak wyglądałaś. Pomijam już fakt, że byłaś uprzejma przedstawiać się głośno, prokurator Barbara Borkowska. Myślę, że tego mogłaś już nam zaoszczędzić.

– Musiałam, wobec tego, upaść na głowę – stwierdziłam beztrosko. – Nie pojmuję, skąd masz te osobliwe informacje, naprawdę jesteś w stanie uwierzyć, że to byłam ja?

Szczyt nonsensu!

Mąż oderwał wreszcie wzrok od durszlaka, łypnął na mnie ponuro jeden raz i dla odmiany wpatrzył się w szklankę z herbatą. No owszem, wiedziałam, że zawsze uważał mnie za istotę zdolną do wszystkiego, ale nawet to moje „wszystko” powinno mieć jakieś granice. Publiczne wykrzykiwanie na ulicy, że jestem prokuratorem, daleko poza nie wykraczało. Wzruszyłam ramionami, pewna, że doznał jakiegoś zaćmienia umysłu, które wkrótce mu przejdzie, i porzuciłam temat. Miałam na głowie kilka trudnych i nieprzyjemnych spraw, konferencja w okręgowej nieco mnie zirytowała i w ogóle byłam zmęczona. A musiałam jeszcze przejrzeć akta.

Jakiś czas później, może to były dwa tygodnie, może trzy, nieco wcześniejszym wieczorem, zadzwonił telefon i damski głos powiedział:

– A pani to nic, że ten pani mąż to tak się z tą Urszulką prowadza, romans na dwadzieścia cztery fajerki, ślepa pani czy co?

Po czym dźwięki zrobiły takie wrażenie, jakby ktoś w tle coś gwałtownie zaszeptał, owej babie wyrwano z ręki słuchawkę i rozłączyło się. Zajęta byłam, równocześnie pilnowałam posiłku dzieci, sprzątałam kuchnię i przyrządzałam obiad na jutro.

Komasowanie prac w jednym pomieszczeniu zaoszczędzało mnóstwo czasu.

Mojego męża w domu nie było i mógł się w tym momencie prowadzać nawet z niedźwiedzicą polarną, ale nie uwierzyłam w ani jedno słowo. Głupie dowcipy przez telefon ludzie robią nagminnie, nawet mu o tym nie wspomniałam, bo zresztą natychmiast zapomniałam o kretyńskim donosie. Z anonimami miewałam w pracy dużo do czynienia.

Następny dziwny sygnał dobiegł mnie właśnie z miejsca pracy.

Jesień przestała być ciepła i nosiłam już ciemnoszary płaszcz na odmiennym nieco służbowym stroju, była to granatowa garsonka typu Coco Chanel, z białym albo jasnoniebieskim kołnierzyczkiem pod szyją. Niekiedy z malutkim żabocikiem. Kołnierzyczki, żabociki i szaliczki mogłam zmieniać, tanie były, służbowych strojów więcej nie posiadałam. Frywolne falbany i jaskrawe barwy wydawały mi się wysoce niestosowne przy rozmowach ze świadkami i podejrzanymi, tym bardziej w występach przed sądem, musiałam wyglądać poważnie, choć niekoniecznie ponuro. Dostojny, acz elegancki umiar był właściwy dla tej niezbyt radosnej instytucji.

– Zaszalało się przedwczoraj, co? – powiedział złośliwie Jacuś, kolega równy mi stanowiskiem, zdolny i błyskotliwy, ale zarazem nieco lekkomyślny i bardzo nietaktowny. – I to tak prosto z pracy, nawet się przebrać nie zdążyłaś! Światowe życie ciągnie, ciągnie…

Nie zrozumiałam, co powiedział. Przedwczoraj wieczorem przepisywałam uzasadnienie wyroku, podczas gdy w pralce kotłowała się odzież moich dzieci. Może i dałoby się nazwać to szaleństwem, bo napchałam tej odzieży trochę za dużo i nie miałam jej potem gdzie rozwiesić do suszenia. Jeszcze i dziś zostały niedoschnięte resztki.

– Zwariowałeś? – spytałam grzecznie. – O czym ty mówisz?