Выбрать главу

Truszku, co robisz na niebie?

Dina porwał wicher, który wypadł z głębi jaskini, i przeniósł go jak piórko przez skalny korytarzyk z powrotem do sali skibrytów. Nie wiedział, że krzyczy, bo nie słyszał własnego głosu. Rozpaczliwie wymachując wokół siebie ramionami, szukał jakiegoś uchwytu lub oparcia, by zatrzymać się, zawrócić i pośpieszyć ż pomocą Mai. Prąd powietrza rwał jednak jak rozszalała rzeka, która przerwała tamę. Kiedy w pewnej chwili udało mu się zapalić reflektor, ujrzał, że za falą wichury podąża druga — fala skalnej lawiny sunąca całą szerokością podziemia. Wtedy poczuł, że ktoś chwyta go za rękę i z całych sił ciągnie w kierunku wyjścia.

— Nie! Nie!!! — rzucił się nieprzytomnie do tyłu. Maia! Maia!

To jedno słowo, jedno imię kołatało mu w głowie, głusząc wszystkie myśli, tak jak huk lawiny i wichru głuszył wołanie, jego i tego kogoś, kto usiłował go powstrzymać.

Raptem z czoła lawiny wytrysnął ogień. Jaskrawa, płomienista smuga, za którą w przyćmionym świetle reflektora błysnęło coś srebrnego jak wielka ryba, na moment ukazująca się w słońcu nad lustrem wody. W tej samej chwili ktoś ponownie uwięził w uścisku jego rękę.

— Puść!!! — wrzasnął chłopiec.

Jednak tym razem nie udało mu się wyrwać. Chmura, która go otaczała, znikła na ułamek sekundy i wtedy ujrzał tuż przed sobą światło. Był to reflektor tego właśnie człowieka, który ciągnął go przez ostatnią już podziemną salę w stronę wylotu jaskini nad samotnymi laboratoria mi. Dostrzegł też, że obok nich biegnie jeszcze jedna postać w skafandrze. Ale to na pewno nie była Maia.

— Puść!!! — powtórzył.

Jakimś cudem jego słuchawki wyłuskały ten okrzyk z huku goniącej ich lawiny i przestraszył się brzmienia własnego głosu.

Niebawem jednak uciszyło się trochę. Usłyszał odpowiedź.

— Din! — Dutour dyszał ciężko. — Din!… Maia jest moją córką! Zrozum, teraz nie możemy jej pomóc. Wyjdziemy i zorganizujemy ratunek. Nie opieraj się!

Din przestał się opierać. A niespełna minutę później z najwyższym trudem zahamował na półeczce skalnej, już pod otwartym niebem. Zaraz po nim opuściła podziemia Mamma, a za nią ukazali się Inia i Dutour.

— Dalej, dalej! — wołał ratownik. — Nie stójcie! Nie wiadomo, czy lawina nie runie w dół, po zboczu! Tędy, o! — pokazywał ścieżkę zbiegającą zakosami do podnóża gór i dopiero na płaskim terenie zawracającą w stronę białych kopuł bliźniaczych pracowni.

Była to ta sama ścieżka, którą wczoraj wzgardził Irek, co pociągnęło za sobą brzemienne w skutki wizyty, najpierw u jednego, a potem u drugiego szczęśnika.

Ocalona z katastrofy czwórka skwapliwie skorzystała z bezpieczniejszej drogi. Byli w połowie ścieżki, kiedy za sobą usłyszeli ogłuszający grzmot. Obejrzeli się. Z jaskini buchnął pióropusz dymu. Następnie z otworu zaczęły wylatywać głazy, jakby wystrzeliwane z ogromną siłą.

— Chodźcie kawałek dalej — powiedział Dutour. Schowamy się tam — wskazał miejsce, gdzie ścieżka omijała skalną grzędę, biegnąc przez kilka metrów pod wysokim masywnym okapem, nad którym sterczała prostopadła ściana.

Usłuchali bez słowa.

— Czy tym dwom tam, na dole, nic się nie stanie? spytała Mamma, kiedy zatrzymali się już pod bezpiecznym, kamiennym „dachem”.

— Nie — odrzekł ratownik. — Może ich zasypać, ale to nic groźnego. Na otwartej przestrzeni odkopiemy ich w piętnaście minut. Lawina nie powinna przebić strefy ochronnej, a gdyby nawet, to kopuły laboratoriów wytrzymają z pewnością. Natomiast… — urwał.

Mamma, Inia i Din wiedzieli, co chciał powiedzieć. Szczęśnikom nie grozi niebezpieczeństwo. Ale Maia i Irek…

Głazy i kamienie, wyrzucane z jaskini, nadal toczyły się po zboczu niszczącą grzmiącą rzeką. Nagle stało się coś niewiarygodnego. Czarna chmura w ułamku sekundy rozprzestrzeniła się, przesłaniając widnokrąg, a cały wielki szczyt nad otworem groty jakby ożył. Uniósł się, przez moment trwał w powietrzu niby startująca rakieta, aż wreszcie, opisawszy na niebie szeroki łuk, z potwornym grzmotem runął w dolinę.

Cztery maleńkie figurki skulone pod nawisem skalnym trwały bez ruchu, jak sparaliżowane. Widowisko zaparło dech w piersiach nawet doświadczonemu ratownikowi.

Ale stopniowo burza cichła. Widać zawalenie się góry stanowiło ostatni akt tragedii. Ogłuszający łoskot przechodził powoli w niski, gasnący pomruk, chmura kurzawy zaczęła opadać. Ukazało się brudnofioletowe niebo, błysnęła jedna, druga gwiazda…

Dutour uniósł bezwiednie rękę, jakby chciał otrzeć sobie pot z czoła. Kiedy jego palce trafiły na osłonę kasku, znieruchomiał na moment. Zaraz potem ze świstem wciągnął do płuc powietrze i wyprostował się.

— Wzywam RXjeden, trzy, cztery! Zarządzam alarm! Uwaga, dyspozytornia „Pięciu Księżyców”! Uwaga, baza! Jeśli mnie słyszycie, natychmiast przybywajcie z pomocą. Zmobilizujcie cały sprzęt. Nastąpiło obsunięcie się góry. Jaskinia jest zasypana. Fiora Mammavita, Inia Skiba, Din Robinson i ja, Dutour, zdołaliśmy uciec. W za sypanej jaskini pozostali Irek Skiba i moja córka, Maia… Uwaga, dyspozytornia! Uwaga, baza! Ogłaszam alarm…

— Irek…

Szept, który odezwał się w słuchawkach chłopca, brzmiał tak smutnie, że mógł pochodzić jedynie z przykrego snu.

— Irku…

W snach widzi się dziwne rzeczy i słyszy niezwykłe głosy. Ten, który go woła, należy na przykład do Mai. Mai tu nie ma. Gdyby była, on nie mógłby spać. A śpi. Jest ciemna noc…

Zaraz… chwileczkę. Skąd właściwie wie, że jest ciemno, a nie jasno? Jeżeli śpi?…

— Irku, żyjesz?…

Westchnął. Westchnął i w tym samym momencie uświadomił sobie, że jego oczy są szeroko otwarte. A więc ten smutny szept nie miał nic wspólnego z żadnym snem!

Maia! — chciał krzyczeć, wydał jednak tylko przeraźliwie zduszony głos, który zabrzmiał jak zgrzyt noża po szkle. l właśnie ten dźwięk sprawił, że przypomniał sobie wszystko. Byli w jaskini, patrzyli w stronę korytarzyka, gdzie tkwił ów dysk, potem zrobił zdjęcie i…

— Maia! — wykrztusił. — Maia! Próbował się zerwać, ale nie zdołał. Nogi miał uwięzione i bezwładne.

Nagle dostrzegł światło. Blady promyk przemknął po leżących dokoła głazach i zatrzymał się na jego twarzy.

— Mogę się ruszać — powiedziała cicho Maia. — Chyba nic mi się nie stało. A tobie? Czy… — w tym momencie głos wypłatał dziewczynie psikusa. Wzniósł się powyżej wszystkich tonów gamy i umilkł.

— Czuję się bardzo dobrze — zapewnił natychmiast Irek. Coś, co tkwiło mu w gardle i przeszkadzało mówić, nagle ustąpiło. — Tylko nie mogę wstać. Moje nogi…

Światło uciekło z jego twarzy. Chwilę później usłyszał chrzęst odgarnianych kamieni, a następnie głośne westchnienie ulgi.