Ze stanu osłupienia wyrwał Irka głos Geo Dutoura. Ratownik, wciąż obejmując ramieniem Maię, mówił do Truszka:
— Skąd ty się tam wziąłeś? Jakim cudem wydostałeś się z podziemi? Jak trafiłeś do dzieci? Jak udało ci się je wydostać? l dlaczego masz taką dziwną głowę?
— Na które pytanie odpowiedzieć najpierw? — spytał uprzejmie Truszek.
— Wszystko jedno! Wszystko jedno! — wtrąciła szybko Mamma. — Zacznij może od jaskini.
— Z przeprowadzonej przeze mnie analizy wynikało, że sprawcą zamieszania jest przedmiot w kształcie dysku, który spoczywał w bocznym korytarzu — rozpoczął Truszek. — Zareagował na światło w ten sposób, że skoczył w kierunku jego źródła. Ponieważ źródło światła znajdo wało się tam, gdzie byli ludzie, musiałem go zatrzymać. Zapaliłem najsilniejszy reflektor i wykonałem zwrot. Na skutek tego dysk także zmienił kierunek. Poleciał w ślad za mną. Wyprowadziłem go z jaskini i skierowałem się w przestrzeń, wchodząc w orbitę. Tam zgasiłem reflektor. Dysk jednak podążył dalej. Świeciło Słońce, a Jowisz był akurat zasłonięty przez Ganimeda. Dysk zszedł więc z orbity i pomknął ku Słońcu, bo ono było wtedy najsilniejszym źródłem światła. Niestety, wypadając z bocznego korytarzyka, ten dysk naruszył skałę i runęło sklepienie jaskini. O tym jednak ja nie wiedziałem…
— Poczekaj — przerwał automatowi Long. — Czy dowiedziałeś się czegoś o tym dysku?
— Był zbudowany z metalu. Wewnątrz nie znajdowała się żadna żywa istota. Moje analizatory wykrywają życie bez względu na jego charakter i okoliczności. Więcej danych nie mam.
— Skąd tak od razu wiedziałeś, co zrobić? — spytał z niekłamanym podziwem Dutour.
— Nic innego zrobić nie mogłem — padła zwięzła odpowiedź.
— No, a jak wróciłeś? Jak trafiłeś akurat tam, gdzie byli Maia i Irek?
— Człowiek przesłał mi wezwanie alarmowe. Określiłem kierunek. Po przybyciu na miejsce zauważyłem, że skała nad człowiekiem grozi zawaleniem, więc ją podparłem. Właśnie wtedy ucierpiał górny fragment mojej konstrukcji. Następnie, kiedy człowiek wyszedł, przygotowałem sprzęt i przybyłem tutaj, ponieważ słyszałem głosy ludzi, a zachodziło prawdopodobieństwo, że uratowani będą potrzebowali opieki medycznej. Postępowałem zgodnie z programem.
Przez minutę, a może i dłużej panowała zupełna cisza. Przerwał ją wreszcie Geo Dutour.
— Truszku — rzekł z melancholią — wobec ciebie ja jestem zaledwie lichym cieniem ratownika.
Truszek skromnie milczał.
— No, to jeden kłopot mamy z głowy — „cień ratownika” odetchnął głęboko. — Pozostał drugi. Irku, mamy dla was niezbyt dobre wiadomości. Z bazy wystartowała rakieta. Polecieli między innymi profesor Bodrin i twój ojciec. Otóż niedawno baza utraciła łączność z tym statkiem. Ale nie ma powodu do obaw — dorzucił szybko. To samo było przedtem z ekipa zerodwa. A kiedy Truszek sprowadził ją z powrotem, okazało się, że wszyscy są zdrowi. Musimy tytko od razu przystąpić do pracy. No, idziemy! — zakomenderował ruszając przez równinę ku opuszczonej rakiecie.
— Nie mamy anten. Jak polecimy bez namiaru? — rzekł z powątpiewaniem Bob Long.
— Naprawimy je — powiedział Dutour. — Pokażemy, że jesteśmy zdolni do czegoś więcej niż przyglądania się, jak automaty za nas ratują ludzi. A jeśli chodzi o to, czy odnajdziemy drogę, zapomniałeś o jednym drobiazgu.
— Ja? O czym?
— O tym, że teraz mamy Truszka.
Dwie godziny później rakieta była gotowa do startu. Nad jej zadartym w niebo dziobem błyszczały wielkie lustra anten. Sporządzono je wprawdzie naprędce i z zastępczych materiałów, ale działały znakomicie. Bez trudu pozwalały nawiązać kontakt ze wszystkimi stacjami w rejonie planetoidów. Zbiorniki energetyczne rakiety dysponowały zapasem paliwa wystarczającym na parokrotne okrążenie całego Układu Planetarnego.
Bob Long usadowił się przed głównym pulpitem sterowniczym. Obok niego zajął miejsce ojciec Mai.
— No, Truszku, kolej na ciebie — powiedziała Mamma. — Prowadź.
— Dokąd?
— Jak to: dokąd? Tam, gdzie byłeś wczoraj! Do tej pla netoidy, gdzie znalazłeś statek, w którym teraz siedzimy. Uwolniłeś go przecież. Tak samo uwolnisz ekipę zerotrzy, bo i ona na pewno tam właśnie utknęła. Musisz mieć swoją wczorajszą drogę zapisaną w przystawce pamięciowej.
— l tak nie mógłbym tej drogi odtworzyć z pamięci, przebywając wewnątrz rakiety — odpowiedział automat. — Moje receptory dalekiego zasięgu tutaj nie funkcjonują.
— Jego re… co? — wyszeptała Maia, siedząca wraz z pozostałymi pasażerami w kabinie za sterownią.
— Receptory — rzekł równie cicho Din. — Wiesz, to, co pozwala automatom, a także istotom żywym odbierać informacje z zewnątrz. U ludzi to są na przykład oczy, uszy, nos.
— Więc co robimy? — spytał stropiony Dutour. — Czy on ma lecieć na zewnątrz?
— Nie widzę przeszkód — odpowiedział po namyśle Long. — Przecież dowiódł, że świetnie radzi sobie w przestrzeni.
— Nie widzę przeszkód — powtórzył spokojnie Truszek.
— A zatem idź do śluzy — zdecydował Dutour. — Tylko nie zapomnij zamknąć za sobą włazu. A potem znajdź w swojej pamięci dane dotyczące kursu na tę planetoidę i porozum się z nami. Wystartujesz pierwszy. My będziemy podążać za twoim sygnałem namiarowym.
Truszek opuścił sterownię, przeszedł przez drugą kabinę i zniknął w przejściu prowadzącym do śluzy.
Po chwili jednak pojawił się z powrotem.
— Nie mogę opuścić statku — powiedział. — Na jego pokładzie znajduje się człowiek.
— No to co? — zniecierpliwił się Long. — Nawet niejeden. Powiedziałbym, że na pokładzie jest więcej ludzi, niż być powinno. Dlaczegóż by miało ci to przeszkadzać?
— Nie mogę opuścić człowieka.
— Nie może oddalić się ode mnie — wyjaśnił Irek.
— Nie możesz opuścić Irka — zrozumiał wreszcie Dutour. — Ale przecież wczoraj…
— Wczoraj — wpadł mu w słowo Truszek — otrzymałem właściwe wezwanie. A w kosmos poleciałem dlatego, że zmyliły mnie sygnały emitowane przez dyspozytornię. Dzisiaj nie ma takich sygnałów.
— Poczekajcie — Long pomyślał chwilę, po czym spytał: — Jak to właściwie było?
— Kiedy Irek wpadł do jaskini i nie wiedzieliśmy, gdzie go szukać, doktor Skiba przesłał Truszkowi wezwanie alarmowe. Przekazał je za pośrednictwem mojego automatu ratowniczego — tłumaczył cierpliwie Dutour. — Tylko że wszystkie odbiorniki i nadajniki „Pięciu Księżyców” były akurat wycelowane w miejsce, z którego dobiegły ostatnie sygnały zaginionego statku ekipy zerodwa. No i Truszek zamiast do nas, czekających nad otworem skalnej studni, poleciał w kosmos. Po uratowaniu rakiety wrócił i zaczął krążyć między bazą a gwiaździńcem, bo Irek się znalazł i doktor Skiba zmienił polecenie. Wreszcie trafił do laboratoriów pod górami. To wszystko.
— Wszystko — powtórzyła jak echo Mamma. Wszystko?! — ożywiła się nagle. — Skoro tak, to przecież możemy i dzisiaj nastawić anteny bazy oraz dyspozytorni w tym samym kierunku. Ich sygnały wskazywały drogę, tak samo jak wczoraj. Prawda, Geo?
— Nie — uprzedził odpowiedź ratownika sam Truszek. — Przed powrotem do „Pięciu Księżyców” zostałem przeprogramowany. Teraz nie mógłbym już polecieć fałszywym tropem. Dla pewności nie wolno mi także oddalać się od człowieka, chyba że w grę wchodzi odsunięcie od niego bezpośredniego niebezpieczeństwa.