Выбрать главу

— Prawda — Dutour wzruszył ramionami. — On teraz nie odstępuje Irka.

— No, dobrze — odezwał się Bob. — Ale jeśli Irek wyda mu polecenie, to chyba go posłucha?

— Nie — rzekł znowu Truszek. — Przecież wiem, o co chodzi. Mówiono tutaj o utracie łączności ze statkiem kosmicznym i że ten statek ugrzązł, tam gdzie poprzedni. A zatem powinienem polecieć i powtórzyć wczorajszą operację. Oczywiście, byłbym w stanie to zrobić, ale brakuje mi bodźców do rozwinięcia pełnej sprawności. Jedynym takim bodźcem jest teraz wezwanie alarmowe człowieka.

— Ale ja właśnie wzywam cię, byś uratował ekipę zerotrzy — zawołał Irek. — Leć i zrób to, co wczoraj.

— Nie mogę. Człowiek jest tutaj i nie potrzebuje pomocy. To oczywiste. Mój program nie przewiduje uruchamiania pełnej mocy na polecenie, tylko na wezwanie.

Zapanowała konsternacja.

— Truszku — szepnęła wreszcie błagalnie Inia. — Przecież widzę jasno, że rozumiesz, jakie znaczenie ma to, abyś tam poleciał. Zależy od tego ocalenie wielu ludzi… między innymi ojca Irka i mojego. Naprawdę nie chcesz nam pomóc?

— Nie „nie chcę”, tylko nie mogę. Moje zespoły informatyczne pozwalają mi określić rangę zadania, jakie zamierzaliście mi powierzyć, a także sposób jego wykonania. Ale…

— Chwileczkę — przerwał Dutour. — Posłuchaj mnie uważnie, Truszku. Zgoda. Nie możesz zrobić tego, czego od ciebie oczekiwaliśmy, bo nie pozwala ci na to zmiana wprowadzona przez doktora Skibę do twojego programu. Więc poradź nam przynajmniej, co powinniśmy uczynić, żeby się dostać do ekipy zerotrzy. Gdybyś nas poprowadził tym kursem, którym leciałeś wczoraj, rzecz byłaby stosunkowo prosta. Ale nas nie poprowadzisz. Mamy zatem bezczynnie czekać, aż ojciec Irka, profesor Bodrin, Manners i inni zginą?

Truszek tym razem nie odpowiedział od razu. Dłuższą chwilę stał bez ruchu. Wreszcie odwrócił się w stronę Irka i podszedł tak blisko niego, że niemal dotknął go swoim wypukłym korpusem.

— Człowieku — rzekł uroczyście — proszę o wezwanie. Irek jęknął.

— Przecież powiedziałem, że wzywam cię na planetoidę, gdzie jest mój ojciec!

— Proszę o wezwanie stamtąd.

— Ode mnie?

— Tak. Od człowieka.

— Jak mam ci przesłać wezwanie stamtąd, skoro jestem tutaj?!

— Proponuję, żeby ta rakieta wystartowała i weszła na orbitę skrajnego księżyca Jowisza. W ten sposób znajdzie się w stosunkowo niewielkiej odległości od rejonu planetoid. A Trojańczycy, do których należy ciało niebieskie przetrzymujące statki, są bliżej Jowisza niż inne planetoidy.

— No, dobrze — podchwycił Dutour — a kiedy już się tam znajdziemy? Czy nadal będziesz potrzebował wezwania z miejsca, do którego miałbyś nas zaprowadzić?

— Tak.

— Błędne, koło! — jęknął Bob Long.

— Nie. Znalazłby się sposób — oznajmił ze zwykłym spokojem Truszek.

— Jaki?!

— Niestety nie mogę powiedzieć. Nie mogę, ponieważ ten sposób wiąże się z narażeniem człowieka na poważne niebezpieczeństwo. Mój program zabrania mi udzielania tego rodzaju porad i informacji.

— Czekajcie… — bąknął z zastanowieniem Dutour. Zdaje się, że zaczynam rozumieć…

— Sądzisz?… — Bob odwrócił się powoli i zmierzył Irka zagadkowym spojrzeniem.

Ratownik skinął głową, jakby chciał powiedzieć, że tak, że Bob odgadł, co przyszło mu na myśl.

— On nie może nam tego doradzić — powiedział cicho. — Ale nie mógłby chyba także przeszkodzić chłopcu, gdyby ten postanowił opuścić pokład. Co więcej, musiałby wtedy polecieć razem z nim.

Irek ze zmarszczonymi brwiami i wyrazem napięcia na twarzy słuchał przez chwilę tej rozmowy, aż nagle zrozumiał. Zrozumiał i mimo woli zerknął na lnię. Ujrzał bladą, nieruchomą twarzyczkę z martwymi, zapatrzonymi oczami i przestał się wahać. Zrobi to przede wszystkim dla ojca. Ale jeśli tam naprawdę jest także Piotr Gomera…

— Wiecie co — powiedział niemal wesoło — w każdym razie trzeba od razu zrealizować pierwszą część planu Truszka. Lećmy na ten najdalszy księżyc. A potem zobaczymy…

Gdyby teraz przyjrzał się słuchającym go ludziom, odkryłby, że Dutour, Bob i Din patrzą na niego z uznaniem, a nawet z szacunkiem. We wzroku Mammy malowało się najczystsze rozrzewnienie. Szeroko otwarte, ciemne oczy Mai stały się odrobinę bardziej ciemne. Tylko szczęśnicy najwidoczniej wciąż nic nie rozumieli, choć obaj sprawiali wrażenie głęboko zatroskanych.

Ale Irek wolał nie spoglądać na boki. Wiedział, że to, co go czeka, będzie jeszcze trudniejsze niż przedzieranie się na oślep przez zasypaną jaskinię. Jaskinie, nawet najgroźniejsze, znajdują się na lądach, gdzie siła przyciągania sprawia, że zmysły i mięśnie człowieka funkcjonują tak, jak w jego ojczyźnie — na Ziemi. A tam, gdzie on, Irek, ma ruszyć, zostaną mu tylko oczy błądzące po nieskończonej przestrzeni wszechświata. Ogarnie go poczucie straszliwego osamotnienia. Znał to uczucie. Przechodził przecież przeszkolenie i zdobył kartę pilotażu piątego stopnia. Tylko że czym innym jest swobodne pływanie na orbicie, pod okiem instruktora i w sąsiedztwie szkolnych pojazdów ratunkowych, a czymś zupełnie innym…

W tym momencie poczuł, że jakaś niewidoczna dłoń wpycha go głęboko w oparcie fotela. Przeciążenie. Zamyślony, nie zauważył momentu, kiedy statek oderwał się od powierzchni Ganimeda. Szybko spojrzał w ekran. Ujrzał, jak gwiazdy przestają filować i stają się czyste, jasnozłote. Byli już ponad górnymi warstwami atmosfery.

Dwadzieścia minut później dysze napędowe rakiety niosącej ekipę zerocztery przestały wyrzucać w przestrzeń strumienie płonącej plazmy. Statek wszedł na orbitę najdalszego księżyca Jowisza i zastopował.

— Chodźcie tutaj, wszyscy — powiedział Dutour. Przeszli do sterowni.

Ojciec Mai wskazał kilka świecących punkcików pośrodku wielkiego ekranu.

— To są Trojanie. W tej grupie albo w jej najbliższym sąsiedztwie znajduje się skalny okruch, planetoida, która więzi statek… a może dwa statki — dodał zniżając głos. Wciąż nie mamy ani łączności, ani sygnału namiarowego od załogi zerotrzy. Taki sygnał oznacza tyle, co na planetach droga. Nie widzimy tej drogi. Nie znamy jej. Nie polecimy dalej, jeżeli Truszek… — zająknął się — no, jeżeli nic się nie zmieni…

— Przepraszam — mruknął niespodziewanie rudy asystent Bodrina.

Wstał i, nie patrząc na nikogo, wyszedł, a raczej wybiegł z kabiny. „Dziwne — pomyślał mimo woli Irek. W takiej chwili?…”

— Co to znaczy: Trojanie? — przerwał ciszę szept Mai. Dutour żachnął się niecierpliwie, ale doszedłszy widać do wniosku, że jego córka zasługuje dzisiaj, po tym, co przeszła, na szczególne względy, rzekł:

— Trojanie albo Trojańczycy. To takie dwie zwarte grupy planetoid. Ich orbita pokrywa się niemal z orbitą Jowisza, dlatego ten ostatni nie ma stałej liczby księży ców. Bo czasami któraś z małych bryłek należących do Trojańczyków staje się na pewien czas jego nowym satelitą. Astronomowie i matematycy interesowali się nimi od dawna, tworzą one bowiem ze Słońcem i Jowiszem dwa trójkąty równoboczne… A także bardzo ciekawe rozwiązanie problemu trzech ciał…

— Byli również Trojanie w starożytności — zauważył Din.

— Powinniście oboje wiedzieć wszystko i o jednych, i o drugich — zamknął sprawę ratownik. — A teraz dosyć lekcji. Każda sekunda jest na wagę złota. Więc… o czym to ja mówiłem?… Aha, o drodze, o drodze, której nie znamy…

Irek wyprostował się.

— Cóż — zaczął lekko stłumionym głosem, któremu jednak nie bez powodzenia starał się nadać obojętne brzmienie — myślę, że powinienem polecieć w kosmos w samym skafandrze. Będę się trzymał Truszka i razem z nim szybko oblecę wszystkie planetoidy należące do tych Trojańczyków. No, a potem… — wykonał nieokreślony ruch głową i umilkł.