Выбрать главу

Zapadła cisza. Za ścianą kabiny coś zaszeleściło. Tak szeleszczą pierwsze krople deszczu spadające na dach letniskowego domku nad ziemskim jeziorem. Deszcz… Ziemia… Jezioro… Każde z tych słów zdaje się krzyczeć Irkowi wprost do ucha, żeby nie opuszczał bezpiecznej rakiety, żeby nie wychodził w pustkę wiecznej nocy, wiecznego mrozu i okrutnej obojętności dalekich gwiazd przyglądających się niewyobrażalnie drobnej kruszynie, jaką jest człowiek wobec wszechświata.

Przymknął na moment oczy i ujrzał pod powiekami twarz ojca.

— No, Truszku, idziemy! — rzucił głośniej, niż było trzeba, i nie oglądając się ruszył w stronę śluzy.

Ale wtedy stało się coś nieprzewidzianego. Truszek zabiegł mu drogę i stanął zagradzając sobą wejście.

— Nie pozwolę na to, aby c z ł o w i e k opuścił statek

— powiedział.

Irek przez moment doznał olbrzymiej ulgi. Ale to uczucie natychmiast ustąpiło miejsca najczystszemu oburzeniu.

— Co to ma znaczyć?! Odmawiasz posłuszeństwa?! Mnie?!

— Nie odmawiam posłuszeństwa. Nie mogę odmówić posłuszeństwa i właśnie dlatego nie dopuszczę do wyjścia człowieka w przestrzeń. Zespoły informatyczne donoszą mi, że wykonanie planu człowieka wiązałoby się z przekroczeniem dopuszczalnego stopnia ryzyka. Poza tym pozwolę sobie stwierdzić, że ten plan jest nierealny. Po dotarciu do zaginionego statku, aby go uwolnić, musiałbym uderzyć pełnym ciągiem z głównych dyszy napędowych. A przecież nie mógłbym tego zrobić, gdyby w pobliżu znajdował się człowiek nie osłonięty pancerzem rakiety.

— To prawda — rzekł głucho Dutour. — Prawda.

— Nie pomyślałeś o tym? — Mamma spojrzała na niego z wyrzutem. — Chciałeś posłać chłopca na pewną zgubę? Ratownik drgnął.

— Chłopca?… Ja?… Bzdury! — zezłościł się nagle. Nie pomyślałem, to nie pomyślałem, i już! Każdemu się zdarzy… ale teraz myślę, l proszę mi nie przeszkadzać.

— Najlepiej od razu wysadź nas wszystkich, i to bez skafandrów — poradziła Mamma. — Przynajmniej nie będziemy się męczyć.

— Ty wylecisz na miotle… — mruknął z roztargnieniem Dutour. — Cicho bądźcie! Wszyscy! Truszku — powiedział po chwili zmienionym głosem — moglibyśmy cię zniszczyć. Człowiek niemal zawsze jest w stanie zniszczyć to, co sam zrobił. Tylko że w ten sposób nie osiągnęlibyśmy niczego.

— Tak — potwierdził ze spokojem automat, — Moglibyście mnie zniszczyć i wówczas, naturalnie, nie mógł bym przeszkodzić człowiekowi w opuszczeniu rakiety. Jednak zważywszy, że to nie człowiek, lecz jedynie ja mogę was poprowadzić przez przestrzeń do tej planetoidy… Dutour milczał chwilę, po czym powiedział z rozpaczą:

— Odkąd prowadzę akcje ratunkowe, nigdy nie byłem tak bezradny.

— Hej! Hej! — rozległ się w tym momencie stłumiony okrzyk. Na korytarzu załomotały szybkie kroki. — Hej! zawołał jeszcze raz Bob Long, wpadając jak bomba do kabiny. — Chodźcie szybko! Wszyscy!

— Co się stało?

— Oszalałeś?

— Wrzeszczy jak August… Były pigularz nie podjął wyzwania.

— Już nie wrzeszczę — sprostował łagodnie.

— Może dacie mu jednak dojść do słowa — zaproponowała Inia.

Bob spojrzał na nią przelotnie, był jednak zbyt poruszony tym, co miał do zakomunikowania, by złożyć jej należne podziękowanie.

— Słuchajcie, teorię Bodrina można zastosować w praktyce — oznajmił z ogniem w oczach. — Wiecie już, że kiedy mnie przysłano do tego statku, nie zabrałem się od razu do reperacji anten, bo przedtem chciałem przeprowadzić pewną próbę. Wówczas pracę przerwała mi katastrofa w górach, ale teraz zakończyłem prowizoryczny montaż mojego urządzenia. Mój aparat działa! Działa! Iniu, Bodrin miał rację! Przy tej planetoidzie znajduje się także statek ekipy zerojeden… z Piotrem i jego ojcem na pokładzie! Nie wiem, czy teraz jeszcze żyją, ale słyszałem ich głosy…

— Och! — wykrzyknęła cicho Inia. — Bob!… — nie mogła powiedzieć nic więcej.

— Głosy! Jakie głosy? Kiedyś grasowali na Ziemi szaleńcy, którym wydawało się, że słyszą głosy pochodzące z innego świata — Mamma po swojemu broniła się przed ogarniającym ją wzruszeniem. Ale Bob potraktował jej słowa jak najbardziej serio.

— Owszem — rzekł. — Te głosy naprawdę pochodzą z innego świata, w każdym razie nie z tego, do którego przyzwyczaiły nas dotychczasowe życie i dotychczasowa nauka. Wszyscy uczyliśmy się o wszechświecie jako o jednorodnym czterowymiarowym kontinuum… To szkolna matematyka — wtrącił patrząc porozumiewawczo na Maię i Irka, zapewne w przekonaniu, że kto jak kto, ale oni od razu i dokładnie pojmą różnicę między jedną matematyką szkolną a mnogością matematyk istniejących w kosmosie. — Tymczasem — ciągnął — to kontinuum nie musi być ani jednorodne, ani czterowymiarowe. Tak zresztą brzmi istotna przesłanka teorii Bodrina. Chodzi o nowe pojmowanie geometrii czasoprzestrzeni, a nawet…

— Bob… — Inia przygryzła wargi. Przez chwilę wydawało się, że wybuchnie płaczem. Opanowała się jednak. — Bob — powtórzyła cicho.

To wystarczyło.

— Tak, tak! — zawołał natychmiast rudy dryblas. — Zostawmy teraz teoretyczne roztrząsania! Grunt, że już pierwsza próba okazała się szczęśliwa! Chodźcie! chwycił lnię za rękę i pociągnął w stronę korytarza.

Wszyscy pobiegli za nimi.

Bob rozstawił swoją aparaturę w pomieszczeniu, gdzie zwykle przewozi się małe pojazdy pomocnicze. Ponieważ w czasie ostatniego lotu rakieta nie zamierzała lądować, ładownia była pusta. Teraz stała tutaj ażurowa, kulista konstrukcja, przypominająca szkielet globusa, w otoczeniu małych cylindrycznych stojaków podobnych do trójwymiarowych projektorów. Pod globusem znajdował się niewielki, zaimprowizowany pulpit sterowniczy.

— To jest model przestrzeni sferycznej czasu — wyjaśnił Long. W tej kuli załamują się fale grawitacyjne… i nie tylko one. Zresztą mniejsza z tym. Zatrzymałem apara turę, w momencie kiedy… Ale posłuchajcie sami — wcisnął jeden z klawiszy.

Coś miauknęło, po czym zabrzmiał spokojny męski głos:

— Jeśli dobrze obliczyłem, punkt, w którym ulega zniekształceniu tor transportowców i linie przesyłowe energii, jest dokładnie przed nami.

— Przed sobą mamy planetoidę Tdwadzieścia jeden — odpowiedział inny mężczyzna.

Na dźwięk tego głosu Inia wydała cichy, przejmujący okrzyk:

— Piotr! To jest Piotr! Och, Bob!… Bob!…

— Odległość minus osiem — padło z głośnika.

— Podchodzimy?

— Oczywiście. Czujniki w porządku — zameldował Piotr. — Minus siedem.

— Stop, główne dysze.

— Stopuję.

— Minus sześć.

— Uwaga! Alarm! Zanik…

Rozległ się suchy trzask, po czym nastała cisza. Robert Long otarł dłonią czoło, na którym ukazały się kropelki potu.

— Słyszeliście zapis rozmowy sprzed dwóch miesięcy… Nie, co ja mówię! To my cofnęliśmy się o te dwa miesiące i odbieraliśmy za pośrednictwem zwykłych anten rozmowę, którą prowadziła wtedy ekipa zerojeden.

— Poczekaj — Dutour uprzedził lnię, która mocno zacisnęła powieki i chciała coś powiedzieć. — Poczekajcie. Czy to — wskazał ręką aparaturę Boba — potrafi określić kierunek, z którego dobiegały głosy Piotra i jego ojca?