— Oczywiście! — rzekł z satysfakcją rudzielec. — Od razu o tym pomyślałem. Widzicie? — wskazał sieć przewodów znikających w ścianie. — Połączyłem mój aparat z głównym komputerem statku. Komputer obliczył kurs. Znamy teraz drogę do miejsca, gdzie Filip Gomera i jego syn utracił łączność ze światem. Zapewne właśnie wtedy wpadli w pole siłowe istniejące przy tej planetoidzie. Nawet nie wiedziałem, że ona nosi symbol Tdwadzieścia jeden. Możemy lecieć.
— No, to lećmy, lećmy! — zawołała Mamma.
Silniki statku rozwijały jedną tysięczną część swojej podróżnej mocy. Na ekranie, nad fotelami pilotów, powolutku rosło maleńkie ciało kosmiczne, zawieszona w próżni skalna bryła.
— Odległość minus dziewięć — rzekł Dutour. Rakieta jeszcze bardziej zwolniła. Gwiazdy w sztucznych iluminatorach znieruchomiały. Ktoś w drugiej kabinie zakaszlał nerwowo.
— Minus osiem.
— Oni podeszli na minus sześć — mruknął Din.
— Ale już nie wrócili — zauważył Long. — Dosyć. Stopuję.
— Minus siedem trzydzieści — poinformował Dutour. Statek zatrzymał się— Główny pokładowy komputer automatycznie miał go odtąd utrzymywać w nie zmienionej odległości od niebezpiecznej planetoidy.
Bob pochylił się nad pulpitem sterowniczym. Obraz na ekranie powiększył się. Zaczerniała nieregularna bryła obracająca się niesłychanie wolnym ruchem na tle nieba.
— O! O! O! — rozległy się nagle zmieszane okrzyki. Planetoida leniwie przekoziołkowała i odsłoniła niewidoczną dotąd część swojej powierzchni. Ukazały się przywarte do skały dwa statki tworzące osobliwą narośl na nieregularnej, kosmicznej łupinie.
— Oni… — wykrztusiła zdławionym głosem Mamma.
— To tam jest ten Skiba? — szepnął jakby do siebie chudy szczęśnik.
— Tak — odrzekł równie cicho jego były sąsiad i rywal. Tak. On oraz wiele innych ludzi…
Dutour zerwał się nagle z fotela.
— Truszku! — zawołał z rozpaczą. — Truszku! Widzisz?? To tak blisko! Nie możesz tam polecieć,i zrobić tego, co wczoraj?! Absolutnie nie możesz?!
— Nie — brzmiała odpowiedź. — Nie mogę. Nie wolno mi opuścić c z łow i e k a. A ten jest tutaj.
— Poczekajcie — Angelus Ranghi wstał także i zaczął przechadzać się po sterowni. — Poczekajcie. Muszę pomyśleć…
Mamma odwróciła się i utkwiła zaniepokojone spojrzenie w Auguście Skibie. Ale i on — chyba po raz pierwszy od wielu, wielu lat — czekał cierpliwie, co powie grubas.
Ranghi przez minutę nie mówił nic. Nagle stanął.
— Robercie — zwrócił się do młodego dryblasa — Robercie. Robercie…
— No, wykrztuszę wreszcie… — zaczęła Mamma, ale skarcona ostrym „psst!” Dutoura, umilkła.
— Robercie — powtórzył jeszcze raz grubas. — Ta twoja aparatura przeniosła nas wszystkich, jak tu jesteśmy, w czasie… Czy jej działaniu można poddać także pojedynczego osobnika?
Long rozłożył bezradnie ręce.
— Teoretycznie tak. Jednak nigdy tego nie próbowałem. Musiałbym przeprowadzić znacznie więcej wstępnych eksperymentów, zanim mógłbym poddać człowieka tego rodzaju próbie. Jeśli chodzi o łączność głosową z przeszłością, to sprawa jest bezpieczna. Najwyżej coś się nie uda. Jednak przeniesienie w przeszłość… nie wiem. Wprawdzie nie byłoby to, rzecz jasna, przeniesienie materialne, takie, żeby ten ktoś znalazł się nagle duchem i ciałem, powiedzmy, na dworze Amenhotepa Średniego… tylko chwilowe przekształcenie świadomości… ale różnica jest bardzo delikatna, a zabieg wymagałby podłączenia mózgu delikwenta bezpośrednio do aparatury.
— Rozumiem — Angelus Ranghi skinął głową. A gdyby nie chodziło o człowieka?
— Co?
— Jak to?
— Cicho! — wykrzyknął Dutour. — Angelusie! Jesteś genialny!
— Nie pojmuję… — Bob patrzył to na jednego, to na drugiego. Widać było aż nadto wyraźnie, że naprawdę nic nie pojmuje.
— No, pomyśl tylko! — zachęcał go ojciec Mai. Wczoraj zmieniono program komuś, kto uratował tutaj ekipę zerodwa. Komuś, kto — na skutek tej zmiany dzisiaj nie może już powtórzyć swojego wyczynu. A gdyby na godzinę lub dwie zamienić dzisiaj na wczoraj? — No?…
Bob powoli przeniósł spojrzenie na Truszka. Myślał jeszcze przez parę sekund, po czym oczy mu zabłysły. Z okrzykiem: — Zaraz! Muszę coś zmienić! — wybiegł.
Wszyscy ruszyli za nim do ładowni.
Bob zdjął z podstawy swoją magiczną kulę, uniósł ją i, trzymając w wyciągniętych rękach, zwrócił się do Truszka:
— Chodź tutaj!
— Co mu chcecie zrobić? — zaniepokoił się Irek. Ale sam Truszek nie znalazł nic podejrzanego w tym zaproszeniu. Zbliżył się i bez protestu pozwolił sobie umieścić na swojej biednej, spłaszczonej głowie ażurową kulę, którą Bob otworzył jak rozciętą pomarańczę. Przyozdobiwszy w ten sposób automat, rudzielec zajął się przyciskami na pulpicie.
— No, Truszku! — zawołał po chwili. — Co tam?
— Nie rozumiem — odrzekł zapytany. — Tam, to znaczy: gdzie?
— Nic nie czujesz? Zupełnie nic?
— Czuję, że mam na głowie osłonę w postaci otwartej kuli.
— Do licha! — nie wytrzymała Mamma. — Może wreszcie ktoś raczy mi wyjaśnić, co się tu właściwie dzieje?!
— Irku, włóż skafander — rzucił zamiast odpowiedzi Long.
Chłopiec bez namysłu ruszył w stronę śluzy. Otworzył drzwi i, nie zamykając ich za sobą, wezwał pomocniczy automat, żeby go przygotował do wyjścia w kosmos. Był już w kompletnym próżniowym stroju, kiedy do śluzy wpadł Truszek, z banią na głowie, ciągnąc za sobą nitki zerwanych przewodów. Tuż za Truszkiem do ciasnego pomieszczenia wpadł Long, a za nim Dutour.
— Nie dopuszczę do wyjścia człowieka na zewnątrz — powtórzył swoje Truszek.
— Ale ty przecież jesteś już wczoraj! — wrzasnął zrozpaczony Bob. — Wczoraj, tępa pało! To znaczy, że doktor Skiba jeszcze nie wprowadził do twojego programu zmian, które uniemożliwiają ci opuszczenie Irka! On wyjdzie i z kosmosu prześle ci wezwanie. Wtedy ty polecisz i uwolnisz statki!
— Żałuję, ale wcale nie uważam, aby było teraz w c z o r a j — odrzekł automat. — W moim programie nie zaszły żadne zmiany. Przepraszam — zakończył jak zwykle uprzejmie.
— Myśl była dobra — orzekła Mamma, do której dotarło w końcu, na czym polegał chytry plan grubego szczęśnika — ale niezupełnie. Twoja aparatura — spojrzała zjadliwie na Boba — jest, jakby tu powiedzieć…
— Do bani — podpowiedział zmartwiony Long.
— No, zgódźmy się, że niedoskonała — sprostowała łaskawie Mamma. — Tak czy owak, nie sądzę, ażebyś zdołał coś osiągnąć, nazywając Truszka „tępą pałą”…
— Ja się nie gniewam — rzekł z godnością automat. Przedmiot, który mam na sobie, uzasadnia takie określenie…
— A ja i tak przepraszam — zreflektował się Bob. — Jestem zdenerwowany.
— To zrozumiałe — przyznał Truszek. — Ludzie się denerwują. Nawiasem mówiąc fakt, ze nie odczuwam działania aparatury, o której tu mowa, wcale jej nie dyskwalifikuje. Popełniono bowiem drobne przeoczenie.
— Jakie?! — krzyknęli równocześnie Long i Dutour.
— Niestety, nie mogę tego wyjaśnić — odrzekł Truszek. — Wasz plan zmierza bowiem do tego, aby mnie wprowadzić w błąd i w ten sposób umożliwić człowiekowi opuszczenie statku. Jest rzeczą oczywistą, że nie mogę uczestniczyć w realizacji takiego planu.
— Spróbuj sam to sobie wsadzić na głowę — doradził Bobowi August Skiba. — Nastaw aparaturę na jak najmniejszą moc, żebyś nie zwariował, i zaryzykuj. Może wtedy zrozumiesz, o co tej puszce chodzi…