Выбрать главу

— Na głowę… na głowę… — powtórzył z namysłem Irek! — Czekajcie! Właściwie dlaczego umieściliście tę kulę na głowie Truszka?

— No, bo przecież chodzi o to, że aparatura musi mieć bliski kontakt z mózgiem… — Long urwał. Załamał ręce, jęknął, po czym wybuchnął: — Truszku! Gdzie ty właściwie masz głowę?!

Pierwsza zachichotała Mamma. Zawtórowali jej obaj szczęśnicy i Dutour. Nawet Maia i Din zdobyli się na uśmiech. Tylko Inia, Long i Irek zachowali kamienny spokój.

— Brawo, Irku! — rzekł poważniejąc ratownik. — Jak to dobrze, że przynajmniej jeden z nas zachował szczyptę zdrowego rozsądku.

— To nie moja zasługa. On sam mi powiedział, że głowa nie jest jego najważniejszym organem.

— Truszku — ojciec Mai zwrócił się z kolei do bezpośrednio zainteresowanego — gdzie u ciebie znajduje się mózg… to znaczy… no, wiesz, o co mi chodzi?

— Wiem. W centralnej części.korpusu.

Dutour obrzucił niepewnym/spojrzeniem stożkowatą postać.

— A tak trochę dokładniej?

— Centralny węzeł informatyczny znajduje się dwadzieścia pięć centymetrów poniżej górnej pokrywy.

Dwadzieścia pięć centymetrów poniżej płasko ściętego wierzchołka, ozdobionego tak żałośnie teraz wyglądającą główką. Truszek był lekko zwężającą się ku do łowi rurą.

Mamma popatrzyła z powątpiewaniem na Boba.

— No i co zrobisz? — spytała. — Potrafisz wsadzić kulę na rurę?

— Co? — zdziwił się rudzielec. Zaraz jednak odzyskał pewność siebie. — Pewnie, ze potrafię!

Dziesięć minut później nikt nie musiał już o nic pytać. Magiczny globus, podzielony na dwie półkule, został przymocowany do korpusu Truszka, który wyglądał teraz jak średniowieczny rycerz przystępujący do szczególnie niebezpiecznej potyczki, i dlatego zabezpieczony aż dwiema tarczami przytwierdzonymi i z przodu, i z tyłu. Pod półkulami Long umieścił jeszcze jakąś skrzynkę, a także ogniwa energetyczne. Automat nie mógł przecież lecieć w kosmos, ciągnąc za sobą przewody, które go łączyły z komputerem statku.

Kiedy wszystko było gotowe, asystent Bodrina spytał:

— Irku, o której wczoraj twój ojciec zmienił program Truszka?

— Chyba późnym wieczorem, a nawet już w nocy. Bal zaczął się po południu, potem były jeszcze te jaskinie i laboratoria, i powrót ekipy…

— Truszek musi się znaleźć przed momentem, kiedy to nastąpiło — wyjaśnił swoje zainteresowanie Bob. — Ale nie nazbyt wcześnie. Powinien przecież jak najprędzej wrócić do programu, który jest w nim zapisany teraz… Oczywiście, po wykonaniu zadania… — Młody naukowiec westchnął, po czym spojrzał z powagą na stojącego przed nim chłopca w kompletnym próżniowym skafandrze. — No, Irku, twoja kolej. Gdyby moja aparatura była już wypróbowana i sprawdzona, mógłbyś zostać tutaj, nie narażając się na nieprzyjemne niespodzianki w kosmosie, bo wczorajszy Truszek posłuchałby przecież twojego rozkazu. Ale — rozłożył ręce — niestety, nie mam pewności, czy urządzenie nie przestanie działać za, powiedzmy, pięć minut. Albo za dziesięć. A gdyby tak miało się stać, to lepiej, żeby twój automat był wtedy blisko ciebie. Po powrocie do dzisiaj mógłby zrobić coś, co zepsułoby naszą akcję. Rozumiesz? Po wyjściu ze statku słuchaj pilnie, co będziemy do ciebie mówić, i steruj ściśle według naszych wskazań. Będziemy cię prowadzić. Nie możesz lecieć prosto w stronę planetoidy Tdwadzieścia jeden, bo sam dostałbyś się w to jakieś pole siłowe, które ona wytwarza. Musisz ją ominąć i stanąć poza nią, tak żeby oba uwięzione statki znalazły się dokładnie na przecięciu linii, która będzie łączyć ciebie z nami tutaj. Wtedy dopiero wezwiesz Truszka. On oczywiście poleci do ciebie najkrótszą drogą… i, chcąc nie chcąc, otrze się o tę pigułę, uwalniając obie ekipy. Zrozumiałeś?

— Tak — Irek przełknął nerwowo ślinę. Następnie wyprostował się i nie patrząc na nikogo z obecnych poszedł w stronę włazu.

Mlasnęły zamykane wewnętrznie drzwi. W śluzie pozostali tylko Irek i Truszek.

— Słyszysz mnie? — słuchawki chłopca odezwały się głosem Dutoura.

— Tak.

— Pamiętaj, żeby zostawić właz otwarty. Inaczej Truszek, odebrawszy twoje wezwanie, rozwaliłby rakietę.

— Tak — rzekł po raz trzeci Irek.

Otworzył właz. Objęła go czarna noc próżni. Z miejsca gdzie stał, nie widział ani Słońca, ani Jowisza. Za to dokładnie na wprost niego świeciła kolorowa bryłka wielkości czereśni. Saturn — odgadł chłopiec.

Był bardzo daleko od swego rodzinnego Marsa. A jeszcze dalej od Ziemi.

Dał krok do przodu, wyjmując równocześnie zza pasa pistolecik gazowy, którego odrzut miał mu zapewnić możliwość sterowania swoim ciałem w międzyplanetarnej przestrzeni. Truszek stał spokojnie w miejscu. Nie miał zamiaru przeszkadzać swojemu podopiecznemu w opuszczeniu bezpiecznej rakiety. Urządzenie Boba Longa zdało egzamin. Irkowi przemknęła jeszcze przez głowę myśl, jakie to dziwne, że za nim stoi Truszek z w c z o r a j. Następnie odbił się lekko od progu i głową naprzód, rozkładając ramiona jak na ćwiczeniach z kociej akrobatyki, poszybował między gwiazdy.

— Człowieku — dobiegł go metaliczny głos. — Człowieku, czekam na wezwanie.

Drugi pierwszy bal na Pięciu Księżycach

Granica rejonu Wielkich Planet. Granica dzieląca świat Słońca i Ziemi — zasiedlony, pełen miast, ogrodów i obiektów satelitarnych — od tajemniczej pustki, gdzie człowiek dopiero ostrożnie stawia pierwsze kroki. Na obszarze planetoidów pracowały wprawdzie laboratoria kosmiczne, tworzono tam już nawet chroniony park krajobrazowy, ale im bliżej ogromnego, posępnego Jowisza z jego nieokiełzanym promieniowaniem i dzikimi burzami targającymi trującą atmosferę, tym mniej było osad i ludzi. Gwiaździniec na Ganimedzie powstał jako pierwszy w tym rejonie powszechnie dostępny obiekt turystyczny. Dalej był Saturn, na którego księżycach znajdowały się już tylko dwie bazy badawcze, a dalej — jedynie lodowata noc wszechświata, z nielicznymi, automatycznymi stacjami Instytutu Galaktycznego.

Na tej to granicy, w przestrzeni oświetlonej trzema słońcami, z których tylko jedno było prawdziwe, chociaż blaskiem nie dorównywało ponuremu Jowiszowi, pojawiła się mikroskopijna sylwetka człowieka w skafandrze. Ale ten intruz należał do rozumnej rasy, która myślami już dawno ogarnęła cały bezmiar wszechświata, a teraz z powodzeniem zaczynała w nim gospodarować.

— Jeszcze na Syriusza — zabrzmiał w słuchawkach Irka głos Dutoura. — Odrobinę w lewo… tak…

Chłopiec posłusznie zmieniał położenie pistolecika gazowego, który trzymał z tyłu, w wyciągniętej ręce. Pozwalał kierować sobą ludziom siedzącym przed ekranem w kabinie wielkiego statku i mającym do dyspozycji komputer, który precyzyjnie obliczał kurs samotnego pływaka próżni. W tej chwili ten kurs prowadził w przedłużeniu prosto w Syriusza, jedną z najjaśniejszych gwiazd na niebie Ziemi.

Mijały sekundy. Z sekund powstawały minuty. Irek odbył już daleka drogę od włazu rakiety. Planetoida Tdwadzieścia jeden powoli pozostawała poza nim.

— Uwaga. Przejdź na kierunek Oriona. Irku, słyszysz? Przejdź na kierunek Oriona. Widzisz Betelgeuse?

— Widzę — odpowiedział zgodnie z prawdą chłopiec, przesuwając pistolecik w odpowiednim kierunku.

Pociągnął za spust i poczuł, że jego ciało znowu odrobinę przyśpiesza.

— Dobrze. Wystarczy. A teraz prosto jak strzelił na Aldebarana. W konstelacji Byka. Trochę bardziej na prawo… dobrze. Już jesteś na przedłużeniu linii prostej łączącej statek z planetoidą. Musisz się tylko oddalić na bezpieczną odległość. Kiedy powiem: „już”, będziesz mógł wezwać Truszka. A potem natychmiast odbijaj pod kątem prostym do dotychczasowego kursu. Pamiętaj, że jeżeli Truszkowi uda się dobrze dmuchnąć z dyszy w to świństwo i uwolnić statki, to one przez jakiś czas będą lecieć za nim. Mógłbyś się dostać w ich odrzut… No, Irek… uwaga… Hej, co się dzieje?! — głos Dutoura podskoczył raptownie o kilka tonów.