— Halo! — zawołał zaniepokojony chłopiec. Równocześnie wykonał gwałtowny ruch, który sprawił, że jego ciało odwróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Planetoida Tdwadzieścia jeden znalazła się w ten sposób na wprost niego. Wyglądała jak nieregularna, spiczasta skała wyrwana z górskiego pasma.
— Irek! Irek!
— Jestem. Co, mam go wezwać?!
— On już poleciał!
W tym momencie planetoida stanęła w ogniu. Równocześnie zaczęła gwałtownie rosnąć. W próżni tylko po tym, że coś się powiększa, można poznać, że to coś szybko zmierza w naszą stronę,
Nagle od maleńkiego globu odprysnęła srebrna iskra i, zamiast zgasnąć, rozpaliła się do białości. W słuchawkach Irka rozległ się wibrujący gwizd. Ułamek sekundy później „iskra” przeistoczyła się w małą rakietę. A jeszcze chwilę potem chłopiec rozpoznał w tej rakiecie Truszka.
— Tak, tu zerotrzy — głos Bodrina dźwięczał tak mocno, że dotarł do Irka mimo huku dyszy napędowych zbliżającego się błyskawicznie stożkowatego automatu. W porządku, Sven. W porządku. Bob. Nie, tym razem nasze anteny ocalały. Tylko ta piguła, przy której siedzieliśmy, wygłusza fale… Co z ekipą zerojeden? Nie mamy ich namiaru.
— Ja także go nie mam — odrzekł bardzo daleki i zniekształcony głos należący jednak bez wątpienia do Svena Svenssona.
— Ani ja — zazgrzytał chrypiącym dyszkantem Bob Long. Odbiór stawał się coraz gorszy.
— Hej! — krzyknął co sił w płucach Irek. — Hej! Co się dzie…
Musiał przerwać w pół słowa. Truszek był już bardzo blisko, l leciał wprost na niego.
Chłopiec rozpaczliwie nacisnął spust pistolecika. Jego ciało zaczęło nabierać szybkości, ale to było i tak za mało jak na tempo kosmicznej karawany. Bo Truszek nie był sam. Za nim leciał jakiś wielki walec błyszczący najczystszym złotem. A nieco w tyle podążał tym samym torem statek. Rakieta, taka sama jak ta, która przywiozła Irka i jego współpasażerów w to groźne miejsce.
Chłopiec wciąż jeszcze trzymał palec zaciśnięty na spuście pistolecika, kiedy poczuł gwałtowne uderzenie. Pociemniało mu w oczach. Jego głowa uderzyła z całą siłą o tył kasku, odbiła się i poleciała z kolei do przodu. Równocześnie zaczął się kręcić w próżni jak rozpędzony bąk. Słyszał wycie, które zagłuszyło głosy ludzi, potem przeraźliwy gwizd, aż w końcu nastała cisza.
— Halo, zerotrzy! Wywołuję zerotrzy! — krzyczał Svensson.
— Tu zerotrzy — odpowiedział Artur Manners.
— No, wreszcie! Już myślałem, że znowu coś się stało.
— Nic się nie stało. Odbierasz sygnał namiarowy ekipy zerocztery?
— Tak.
— A zerojeden?
Minęło kilkanaście sekund, zanim Sven, siedzący w dalekiej bazie na Ganimedzie, wykrztusił:
— Znaleźliście?…
— Znaleźliśmy — odrzekł zwięźle Manners. — Ale odleciał z tą planetoidą w przeciwną stronę niż my. No, więc masz jego namiar czy nie?
— Nie…
— W takim razie nie wywołuj nas teraz. Mamy trochę pracy.
— Trochę pracy — powtórzyła z gorzką ironią Mamma słuchająca tej rozmowy w kabinie statku ekipy zerocztery. — Wysłali chłopca samego jak palec, a teraz… — nie mogła powiedzieć nic więcej.
— Trochę pracy — siedzący obok Mannersa Bodrin pokiwał głową. — Słusznie, synu. Mamy trochę pracy. Pracy na ładnych kilka lat, a potem wieków, a potem tysiącleci… l tak dalej. Pracy jest tyle, ile się jej mieści w ca łym nieskończonym wszechświecie. Ale na razie musimy odszukać Irka. No i statek ekipy zerojeden.
— Halo, Irek! Halo, Irek! — wołał nieprzerwanie Bob Long. — Halo! Irek nie odpowiadał.
— Uwaga, zerocztery — Bodrin zdecydował się zająć miejsce Mannersa. — Krótko, jak to było?
Wysłuchawszy zwięzłej relacji swego asystenta p wszystkim, co poprzedziło start rakiety z ganimedzkiej pustyni, a także o wydarzeniach, jakie miały miejsce już w przestrzeni, powiedział:
— Więc Truszek wystartował, chociaż chłopiec nie przesłał mu jeszcze tego zastrzeżonego wezwania. Dlaczego?
Tym razem wyjaśnienie trwało nieco dłużej. Profesor nie wiedział przecież, że Long na podstawie jego teorii ujemnej cięciwy czasu już skonstruował aparat, który przeniósł Truszka z dzisiaj do wczoraj. A asystent z kolei nie był zupełnie pewien, jak słynny uczony przyjmie wiadomość, że on — zamiast naprawiać anteny — zajmował się sprawdzaniem urządzenia, które najpierw pozwoliło mu podsłuchać rozmowę sprzed dwóch miesięcy, a potem umożliwiło uwolnienie Irka spod zbyt troskliwej opieki automatu.
Profesor jednak mruknął tylko: — Pogadamy potem — i przeszedł do pilniejszych spraw.
— Przekażcie naszemu komputerowi dokładne dane dotyczące kursu Truszka przed spotkaniem z planetoidą. Określcie, gdzie był Irek, kiedy ostatni raz mieliście z nim Kontakt. Tdwadzieścia jeden zmieniła orbitę. Prawdopodobnie stanie się za kilka dni nowym księżycem Jowisza. O nią na razie nie musimy się troszczyć. A Irka i ekipy zerojeden będziemy szukać wspólnie.
— Tak jest.
Obie rakiety szły już obok siebie. W gwiezdnej przestrzeni przed nimi znajdował się syn doktora Skiby.
Jak wynikało z obliczeń, zaraz po natarciu Truszka na Tdwadzieścia jeden chłopiec znalazł się na jego kursie. A za Truszkiem leciał przecież uwolniony, milczący statek. Gdzieś w pobliżu dryfowała ponadto wytrącona ze swojej orbity planetoida…
— Tato… — powiedziała cicho Inia. — Czy słyszysz mnie? Łączność działała teraz normalnie.
— Oczywiście — odpowiedział natychmiast doktor Skiba.
— Wiesz, kto tam jest?
— Wiem. Teraz już wiem. Ta rozmowa, którą urządzenie Boba przekazało nam z przeszłości, została przed chwilą zapisana w pamięci komputera także i naszego statku. Wysłuchaliśmy jej wspólnie z Karolem, bratem Piotra. On siedzi teraz obok mnie. Uważa, tak samo jak ja, że skoro rakieta zerojeden nie została uszkodzona, to jego ojciec i Piotr mogli przeżyć te dwa miesiące. Bądź dobrej myśli. Na razie szukamy Irka.
— Tak, tato. Szukamy Irka… — powtórzyła jak echo dziewczyna i umilkła.
W sterowniach obu statków zapanowała cisza. Wszyscy wpatrywali się w ekrany szybkich radarów.
Irek uniósł powieki. Wydało mu się, że spał. Mruknął coś niechętnie i na powrót zamknął oczy. Przecież jest zupełnie ciemno. A skoro tak, to nie musi jeszcze wstawać…
— Szukamy Irka — usłyszał w tym momencie głos ojca. Błyskawicznie zerwał się z łóżka… to znaczy, wywinął koziołka w próżni i od razu przypomniał sobie, gdzie jest.
— Irek Skiba! Irek Skiba! — zabrzmiał w jego słuchawkach głos Dutoura. — Wzywam cię! Odezwij się!
— Jestem… — chciał krzyknąć, ale zapiał tylko jak nie opierzony kogucik, który podjął pierwszą w życiu próbę oznajmienia światu o swojej na nim obecności. Odchrząknął, odetchnął kilka razy i rzekł powoli, oddzielając sylaby: — Słyszę was. Halo! Słyszę was. Przylećcie po mnie.
Ratownika zastąpił Robert Long:
— Irek Skiba! Irek Skiba! Tu ekipa zerocztery!
„Nie słyszą — stwierdził w duchu chłopiec. — Nie słyszą. Naprawdę dość by już było tych wiecznych kłopotów z łącznością. Ale dlaczego właściwie nie słyszą?”