Nagle uderzyła go inna myśl. Przecież oczy ma szeroko otwarte. A mimo to nie widzi gwiazd. Nie widzi nic, zupełnie jak w zasypanej jaskini. W przestrzeni jest wprawdzie czarno, ale gwiazdy świecą zawsze.
Uniósł ramiona i zaczął trwożnie obmacywać rękawicami kask, kryzę, potem cały skafander. Badał swój próżniowy strój uważnie i długo. Wreszcie nabrał pewności, że skafander jest cały, i dopiero wtedy przestraszył się naprawdę. Oczy! Jego oczy! Pamiętał, że Truszek, ciągnąc za sobą płomienisty warkocz odrzutu, przemknął tuż obok niego. Czyżby ten blask go oślepił?!
— Tato!!! — wrzasnął.
Nikt nie odpowiedział. Chłopiec czekał chwilę, po czym gorączkowo potrząsnął głową. Wtedy dokonał dziwnego odkrycia. A właściwie dwóch odkryć. Po pierwsze stwierdził, że nie ma mikrofoniku, który znajduje się w każdym kasku na wprost ust kosmonauty. A po drugie, poczuł, że koniec jego nosa dotyka czegoś lepkiego i ciepłego, co pływa przed jego twarzą. W skafandrze nic nie może pływać. To przecież nie beczka na astrocolę. A poza tym próżniowe okrycia głowy są tak skonstruowane, że człowiek, choćby nie wiem jak chciał, nie może dotykać końcem nosa przeźroczystej osłony twarzy. Chyba że miałby nos wielkości dorodnego ogórka…
„Spokojnie. Tylko spokojnie — powiedział sobie w du chu. — Skoro coś pływa mi przed oczami, może nie oślepłem, tylko to coś zapaskudziło szybę kasku. Katastrofa katastrofą, jednak nie ma katastrof, w wyniku których ludziom wydłużałyby się nosy. Nikt mnie nie słyszy, ale jak niby miałby słyszeć, jeżeli nie mam mikrofonu. Co się z nim stało? Połknąłem go? Powiedzmy, że połknąłem. W takim razie — mimo wszystko — powinni odbierać mój sygnał namiarowy. Przecież nadajniczek wszyty w skafander jest na swoim miejscu… sprawdziłem to przed chwilą”.
W tym momencie jego plecy zetknęły się z czymś dużym i masywnym. Dotknięcie było łagodne, ale czego niby może dotknąć kosmonauta zabłąkany w bezkresnej międzyplanetarnej pustce?
— Proszę, niech człowiek się nie rusza… Rozpaczliwy wrzask, którym Irek miał zamiar zaprotestować przeciw swej nowej, absurdalnej przygodzie, zamienił się w zdławiony radością szept:
— Truszek?…
— Przepraszam, że przybywam tak późno, ale musiałem odprowadzić nie zidentyfikowany obiekt na bezpieczną odległość. Poza tym przez jakiś czas nie odbierałem kodu namiarowego, ponieważ pomiędzy mną a człowiekiem znalazła się planetoida Tdwadzieścia jeden.
Chłopiec zrozumiał, dlaczego ojciec, Bodrin i inni nie odbierali sygnałów jego automatycznego nadajniczka. Skoro był zasłonięty przez tę całą planetoidę… Zagadką pozostawało jeszcze nagłe pojawienie się automatu XX Bczterysta siedem.
— Skąd się tu wziąłeś? Przecież cię nie wzywałem? spytał.
— Zgodnie z programem muszę być stale w pobliżu człowiek a…
— No tak, zgodnie z twoim dzisiejszym programem. Ale ty jesteś teraz wczoraj?…
— Przepraszam. Chyba źle usłyszałem. To dlatego, że człowiek ma uszkodzony mikrofon wewnątrz kasku.
— Truszku! — chłopiec przypomniał sobie raptem o swoim największym zmartwieniu. — Ja nic nie widzę!
— Osłona twarzy człowieka jest pokryta od wewnątrz nieprzeźroczystą substancją — padła odpowiedź.
— Co to jest?! — Irek zmienił nagle ton, ponieważ znowu dotknął czegoś nogami.
— Człowiek znajduje się na powierzchni planetoidy Tdwadzieścia jeden — odrzekł spokój nie Truszek. — Jeśli natomiast chodzi o organ wzroku, należałoby tylko jak najszybciej wymienić kask na nowy. Tu, w pobliżu, jest statek…
— Planetoidy?! Jestem na planetoidzie?! A czy na niej już nie ma tego świństwa, które chwyta rakiety?!…
— Nie. Statki unieruchamiał nie zidentyfikowany obiekt, wbity głęboko w skałę. Tym razem przeleciałem bardzo blisko planetoidy. Światło ognia odrzutowego mojego silnika było tak ostre, że ten obiekt wyrwał się i podążył za mną.
— Czy wiesz, co to było? — ciekawość przemogła ból, który Irkowi coraz wyraźniej dawał się we znaki.
— W mojej pamięci brak danych, które pozwoliłyby mi dokładnie scharakteryzować obiekt. Tak samo, jak w dysku, nie było w nim śladów życia. Miał kształt walca o zaokrąglonych końcach. Był barwy złocistej. To wszystko.
— Nos mnie boli — poskarżył się teraz dopiero chłopiec.
Truszek zaczął się spieszyć. Irek poczuł, że chwytają go elastyczne wysięgniki i że nabiera szybkości.
— Dokąd lecimy? — spytał żałośnie.
— Namiar!!! Namiar!!! Irku, wiemy już, gdzie jesteś! Irku!
— Za to ja nie wiem, gdzie jestem — odburknął chłopiec. Usłyszeli go wreszcie. Nic dziwnego Skoro dotych czas był zasłonięty przez tę Tdwadzieścia jeden, a teraz Truszek unosił go w wolną przestrzeń, to musieli go usłyszeć.
— Zerocztery, start! Zerotrzy, start!
— Tak jest!
— Tak jest!
Głosy dochodzące z kabin statków, których załogi odebrały w końcu jego sygnał namiarowy, nie wywarły na Irku większego wrażenia. Ma przy sobie Truszka. l tak jest ocalony.
Dłonie chłopca oparły się o jakąś metalową płytę. W następnej chwili usłyszał cichy zgrzyt, a potem charakterystyczny stuk ciężkiej klapy włazu.
— Gdzie jesteśmy?
— W śluzie statku, który wszedł na orbitę Jowisza razem z planetoidą Tdwadzieścia jeden. Musiałem otworzyć wejście, posługując się awaryjnym zamkiem mechanicznym. Automaty śluzy nie działają.
— Co to za statek?! — Irek natychmiast zapomniał o swoim podejrzanie wielkim i bolącym nosie. — Czy tu jest ojciec?
— Nie. Ta rakieta nie wysyła żadnych sygnałów.
— Znowu głucho! — Dutour uderzył zaciśniętą pięścią w pulpit. — Cóż się, u licha, dzieje?! Przed chwilą odbieraliśmy jego sygnały namiarowe, jakby nigdy nic… aż tu nagle masz!
— Czy mogło mu się coś stać, właśnie teraz? — spytała cicho Inia.
Bob potrząsnął energicznie głową.
— Nie. Dokoła nas w kosmosie panuje już spokój. Jeśli Irkowi przedtem nic się nie stało, to obecnie jest zupełnie bezpieczny. Musi mieć po prostu uszkodzony nadajnik, który na moment wznowił pracę, a potem znowu umilkł.
— W każdym razie lećmy jak najprędzej tam, skąd przyszły te ostatnie sygnały!
— Przecież lecimy — uspokoił zdenerwowaną Mammę doktor Skiba. — Ale nie możemy rozwijać pełnej szybkości. Nie wiemy, w którym miejscu dojdzie do spotkania. Moglibyśmy go przeoczyć.
„Teraz znowu przestali odbierać mój kod namiarowy” — uprzytomnił sobie Irek, usłyszawszy, że Truszek wprowadził go do statku. Był jednak zbyt podniecony, by przejąć się stwierdzeniem tego faktu. Zaczął się bowiem domyślać, do jakiego statku trafił. Pragnął jak najszybciej otworzyć wewnętrzne drzwi śluzy i…
— Człowiek ma uszkodzony nos — ostudził jego zapał automat, który właśnie uwolnił go od nakrycia głowy.
Irek odprowadził niezbyt przytomnym wzrokiem swój kask, który znikał już we wnęce ze skafandrami, i odkrył, że przednia, przeźroczysta część jest zalana krwią. Odruchowo złapał się za nos i krzyknął z bólu. Dotąd jakoś nie miał powodów, by wstydzić się swego organu powonienia — nie był ani za długi, ani za szeroki, ani nazbyt zadarty. Cóż, nos jak nos. Teraz jednak naprawdę przypominał ogórek, nie tytko dorodny, lecz, co gorsza, kiszony.
— Masz chusteczkę? — jęknął.
— Chusteczkę?
— No, chusteczkę, chusteczkę! Nie wiesz, co to jest chusteczka?! — zirytował się Irek.