— Nie wiem.
— Tu nigdzie nie ma lustra! Jak ja im się pokażę… — lamentował chłopiec.
Ostatnie zdanie zabrzmiało bardzo niewyraźnie, ponieważ Truszek akurat zakładał mu na głowę nowy kask. Ten był czysty i miał wszystko na swoim miejscu. Łącznie, rzecz jasna, z miniaturowym mikrofonikiem.
— Wiem, co się stało — kontynuował melancholijnie Irek. — Kiedy przeleciałeś tak blisko mnie, wywinąłem koziołka. Kiwnąłem głową i rozbiłem mikrofon. Wtedy puściła mi się krew z nosa. Muszę wyglądać przecudownie…
— Człowiek wygląda jak człowiek z uszkodzonym nosem — orzekł krótko automat.
Ponieważ w śluzach statków kosmicznych istotnie nie ma luster, chłopiec musiał zadowolić się tym lakonicznym opisem swojej powierzchowności. Zresztą w tej właśnie chwili usłyszał chrobot zamka wewnętrznych drzwi. Moment później ujrzał człowieka w kompletnym skafandrze. Człowiek ten, otworzywszy drzwi, stanął i przyglądał mu się, przyświecając sobie czołowym reflektorem. Wreszcie powiedział cicho, zachrypłym głosem:
— Kim jesteś?…
— A ty? A ty? — spytał gorączkowo Irek zapominając o konwenansach. Przez twarz nieznajomego przebiegł słaby uśmiech.
— Niech i tak będzie — rzekł z wysiłkiem. — Nazywam się Gomera…
— Gomera?! Piotr! — wykrzyknął Irek. — Szukamy was… to znaczy, od dwóch miesięcy szuka was profesor Bodrin i twój brat, Karol, i Bob Long, i Manners, a teraz i mój ojciec. Nazywam się Skiba. Irek Skiba! Szuka was także moja siostra…
— Nie jestem Piotrem — odrzekł gospodarz jeszcze jednego statku ocalonego przez Truszka. — Na imię mam Filip. Karol jest moim synem… Piotr zresztą także. Piotrze! — podniósł odrobinę głos.
W drzwiach od korytarza ukazał się jeszcze jeden mężczyzna w skafandrze. Szedł powoli, niemal nie odrywając stóp od podłogi, po czym oparł się o ścianę. Zanim jednak zdołał coś powiedzieć, odezwał się Truszek:
— Ktoś usiłuje wejść do statku. Tak jak ja przed chwilą, to znaczy manewrując mechanicznym zamkiem. Automaty włazu nie działają.
— Żadne automaty tu nie działają… już od wielu tygodni — rzekł Filip Gomera. — Działają tylko ludzie. Wszystko — powietrze, wodę, żywność, minimum energii niezbędnej, żeby nie zamarznąć w kosmicznym mrozie musieliśmy zdobywać przy użyciu najprostszych narzędzi. Połączyliśmy się bezpośrednio z pojemnikami i pompowaliśmy ręcznie… l tak zresztą żyjemy tylko dlatego, że w chwili zderzenia z planetoidą mieliśmy na sobie próżniowe ubiory. Niestety, wszystkie zespoły automatyczne i wszystkie przekaźniki, oprócz innych rodzajów energii, emitują także fale światła. A tu było jakieś diabelstwo, które pochłaniało bez reszty każdy, nawet niewidoczny gołym okiem promyczek. Poza tym łączność pomiędzy poszczególnymi zespołami komputera biegnie, jak, wiecie, światłowodami. Staliśmy się głuchymi i ślepymi rozbitkami wewnątrz nie uszkodzonego, świetnie wyposażonego statku.
— Przypominam, że ktoś chce wejść do statku. Jednak właz nie otworzy się, jeśli nie zostaną zamknięte wewnętrzne drzwi śluzy. Nie pozwoli na to blokada. Śluza nie może być przecież otwarta na przestrzał, bo z całej rakiety natychmiast uciekłoby powietrze — Truszek tłumaczył powoli i dobitnie, jakby miał przed sobą słuchaczy, którzy nigdy w życiu nie widzieli kosmicznego statku.
— Wejdź, Piotrze — powiedział Filip Gomera. — Trzeba wpuścić gości. Domyślam się, że będzie wśród nich profesor Bodrin?!
— Nie tylko. Nie tylko — zapewnił skwapliwie Irek. Piotr wszedł i zamknął za sobą drzwi. Kilka sekund później otwarła się klapa zewnętrznego włazu. Pierwszy wpadł młody mężczyzna, którego twarz widoczna za szybą kasku wydała się Irkowi znajoma. Ależ tak! Widział tego człowieka na ekranie, w dyspozytorni gwiaździńca. Wtedy Inia zawołała: „Piotr”. Nie był to jednak Piotr, tyl ko Karol. Karol Gomera, który przyleciał specjalnie ze stacji badawczej na orbicie Wenus, gdzie pracował — żeby uczestniczyć w poszukiwaniach swojego zaginionego ojca i brata. Zaraz za Karolem pojawił się Bob Long, następnie doktor Skiba, a potem w śluzie zapanował okrutny tłok. Irek zamknął oczy. Słyszał tylko, że bardzo wiele ludzi mówi naraz, że Inia coś szepcze, a Mamma przeciwnie, piszczy wniebogłosy, że ktoś go ściska, że ktoś inny pyta o coś Truszka, który jak zwykle spokojnie udziela wyjaśnień. Ale wkrótce wszystkie te dźwięki zlały się w jeden szum, jakby wzburzonego morza, które jednak niebawem zaczęło przycichać, przycichać, aż umilkło zupełnie.
Irek otworzył oczy. Ujrzał jasną plamę obwiedzioną okrągłą, słabo świecącą tęczą.
— Nie świeć — wymamrotał ostrzegawczo. — T o znowu coś rozwali. Jakieś skały albo planetoidę…
— Tego już nie ma — powiedziała plama. — Poza tym nic tu nie świeci. Jak się czujesz? Nos cię nie boli?
Słowo „nos” sprawiło, że chłopiec ponownie musiał unieść powieki.
— A co ja niby widzę? — spytał niechętnie. — Chcę być dobrze zrozumiany — ciągnął rozkapryszonym tonem. Czym jest ta kolorowa plama nade mną? l czemu ona mówi?
— Mówi, ponieważ jest człowiekiem — padła odpowiedź. — Tak się składa, że w dodatku twoim rodzonym ojcem, chociaż zapewne nie jest to okoliczność, którą ktokolwiek chciałby się chwalić przed światem. Jako dziecko — jednym kopnięciem przewróciłeś rakietę. W miarę upływu lat jest coraz gorzej. Rozbijasz automaty ratownicze, a — zamiast rakiet — przewracasz góry. Zawalasz jaskinie i spychasz lawiny na laboratoria.
Nie wspominając już o tym, że nikomu przed tobą nie udało się rozkwasić nosa o osłonę własnego kasku!
Irek skrzywił się i poruszył głową. Tęczowa plama natychmiast zniknęła, przeobrażając się w uśmiechniętą twarz doktora Skiby.
— Leż spokojnie — powiedział konstruktor. — Jesteś jeszcze podłączony do aparatury medycznej. Straciłeś trochę krwi.
— Tato — jęknął chłopiec, który po rozszyfrowaniu zagadki mówiącej plamy odzyskał także pamięć — byłem w przestrzeni i ratowałem ludzi. Jeśli jestem chory, to nie powinieneś kpić sobie ze mnie ani uśmiechać się, jakbyś patrzył na coś śmiesznego. Powiem mamie…
— Ja też będę jej miał to i owo do powiedzenia. Ale zanim zobaczysz się z mamą, porozmawiasz z reporterami. Już tu lecą. Z Ziemi i z Marsa. Sensacja, że hej! Srebrny dysk, jaskinie ze skibrytami… Mamma zdążyła już rozpowszechnić tę nazwę. Nadto katastrofa w górach, historia szczęśników, pożerający światło twór wbity jak szpilka w planetoidę, pogonie Truszka, no a przede wszystkim — ocalenie załogi, którą już uznano za straconą. We wszystkich tych wydarzeniach odegrałeś pierwszoplanową rolę. Pierwszy wszedłeś także na pokład statku ekipy zerojeden. Jesteś sławny, młody człowieku. Twoje zdjęcia obiegną świat. A propos, leż grzecznie i kuruj się. Nie chciałbyś chyba we wszystkich dziennikach trivi figurować z nosem w kształcie dziurawej piłki… No, dobrze już, dobrze. Za dziesięć minut twój nos odzyska normalny kształt i kolor — zlitował się ojciec, widząc popłoch w oczach swego sławnego syna. — Automaty medyczne robią, co mogą.
Irek chciał unieść głowę, ale przytrzymały go mocne nitki oplatające całe jego ciało.
— Nie ruszaj się — powtórzył doktor Skiba. — Mówiłem przecież, że jesteś podłączony do aparatury leczniczej.
— Gdzie mnie właściwie przywiozłeś? — spytał chłopiec, opadając z powrotem na wezgłowie.
— Oczywiście, że do „Pięciu Księżyców”. A niby dokąd mielibyśmy polecieć?
— Co robią inni?
— Profesor Bodrin został w bazie dalekiej łączności, wraz z całą załogą, poza jednym Olafem Robinsonem. Tam jest także Inia. Natomiast twój kolega, Din, przybył tutaj razem z Mammą, Dutourem, Maią oraz moim stryjem i Ranghim, którym lawina zasypała laboratoria. Co jeszcze chcesz wiedzieć? Przespałeś całą noc. Teraz jest dziesiąta przed południem miejscowego czasu. Wieczorem mamy bal. Wtedy przylecą też wszyscy z bazy. Mamma już zbiera kwiaty, a Adam Kozula przygotowuje salę. Dziś został wznowiony ruch pasażerski na Ganimeda. Masz dostać honorowy medal gwiaździńca „Pięć Księżyców”. Nie dziwię się, że są z ciebie zadowoleni. Odtąd będą mieć tłumy gości. Już zapadła decyzja o budowie dwóch nowych ośrodków turystycznych. Ciekawość ludzka nie ma granic… Zresztą — ojciec spoważniał nagle — gdyby nie ta ciekawość, nie byłoby nas tutaj… l nie byłoby nas za kilkadziesiąt czy kilkaset lat na wszystkich gwiazdach Galaktyki.