Выбрать главу

— Zostań, Iniu — powiedział Filip Gomera. — Proszę cię. Musimy się przecież lepiej poznać. Wprawdzie będziemy mieli na to mnóstwo czasu… ale po co czekać. Opowiedz nam teraz coś o sobie. Co robiłaś przez te ostatnie dwa miesiące…

W jasnym, komfortowo urządzonym pokoju gwiaździńca „Pięć Księżyców” Angelus Ranghi, patrząc na

Mammę rozpartą wygodnie w fotelu przysuniętym do otwartego okna, powiedział cicho:

— Nie ma naszych pracowni…

— Całe szczęście — burknęła kobieta. — l tak byś tam me wrócił. Więc nie udawaj, że ci żal tych kurników na końcu świata.

Grubas obejrzał się i przez chwilę obserwował w milczeniu wysoką, chudą sylwetkę byłego pigularza, który z rękami założonymi na plecach — przechadzał się nerwowo po pokoju.

— A ty, Auguście, co masz zamiar robić? — spytał wreszcie.

— On zrobi to, co ty — zawyrokowała Mamma tonem nie znoszącym sprzeciwu.

— A to niby z jakiej racji?! — obruszył się chudzielec. Ja mam zamiar odwiedzić Ziemię. Nie wiem, czy tam zostanę. W każdym razie pochodzę, popatrzę i zastanowię się, czy ludzie zasługują na to, żebym dla nich nadal pracował.

— Chyba nie masz zamiaru znów lepić tych paskudnych kulek? — w głosie Mammy zabrzmiała groźba. August Skiba zatrzymał się.

— Kulek? Nie, nie — potrząsnął głową. — Ale w końcu jestem biochemikiem — rzekł cicho — wcale nie tak znowu starym i nie tak zniedołężniałym, jak niektórzy moi spasieni rówieśnicy. Słyszałem, że na Marsie działa instytut egzobiologii. Mógłbym tam ewentualnie zajrzeć. Zresztą i tak chyba zawadzę o Marsa. Mam tam, zdaje się, jakąś rodzinę…

— Jakąś! Jakąś! — prychnęła Mamma.

— Nie gniewaj się na niego — powiedział pojednawczo Ranghi. — On już nigdy nie nauczy się mówić po ludzku. Ale spójrz na niego. Ma łzy w oczach. Oczywiście, gdybyś go o nie zapytała, ofuknąłby cię tylko i oznajmił, że w twoim ogrodzie nabawił się kataru. Widzisz, ja znam go od dawna…

Grubas umilkł. Po dłuższej chwili podszedł do okna, oparł się o niski parapet i zapatrzył w kolorowy, słoneczny krajobraz. W pewnym momencie, nie odwracając się, rzekł:

— No, cóż. W tym instytucie na Marsie potrzebują chyba także i konstruktorów. Nie byłem najgorszy w mojej specjalności. Auguście?

— Hm?

— Czy weźmiesz mnie z sobą na Ziemię, do twojego brata? A potem na Marsa, gdzie, jak mówisz, także masz „jakąś” rodzinę?

— Jeszcze czego! — burknął chudy biochemik. Przygładził swoje nastroszone siwe włosy, po czym dodał niespodziewanie łagodnym głosem: — Nawet przez myśl by mi nie przeszło lecieć bez ciebie.

Mamma odchrząknęła i utkwiła wzrok w swoich ogrodowych pantoflach. Natomiast Angelus Ranghi pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć, że usłyszał dokładnie to, czego się spodziewał. Następnie szeroko rozłożył ramiona. Nie odrywając oczu od kwitnącego parku, wyprostował się, aż mu w kościach zatrzeszczało, i odetchnął głęboko.

— Wiecie co — rzekł jasnym, niemal młodzieńczym głosem. — Jestem szczęśliwy…

W innym pokoju, na tym samym piętrze tego samego pawilonu pierwszego ganimedzkiego gwiaździńca, Olaf Robinson położył rękę na ramieniu Dina i rzekł, spoglądając ponad ostrzyżoną na jeża głową swego syna, do Geo Dutoura:

— Wiesz, uporządkowaliśmy zdjęcia, które Irek robił w podziemiach przed katastrofą. Wyszły znakomicie. W ten sposób został jakiś ślad po tych malowidłach.

— Skibrytach — poprawiła Maia. — Mamma nie pozwala nazywać ich inaczej.

— Oczywiście — przytaknął Dutour. — Zresztą Irek rzetelnie sobie na to zasłużył. Wprawdzie przy okazji tego ostatniego zdjęcia omal nie pogrzebał nas na zawsze pod górami, ale dzięki temu mamy po raz pierwszy w historii fotografię sztucznego obiektu pochodzącego spoza kręgu ludzkiej cywilizacji.

— Myślisz o dysku? — mruknął Robinson. — Trzeba sprawdzić w archiwach — dodał bez przekonania. — Może kiedyś wysłano w te rejony sondy…

— …które garnęłyby się do światła jak monstrualne ćmy — ratownik wzruszył ramionami. — Nonsens. Poza tym nie zapominaj o konstrukcji, która tkwiła w planetoidzie, licho wie, od jak dawna. Przecież mogły minąć całe wieki, zanim Tdwadzieścia jeden znalazła się na takiej orbicie, że zaczęła zniekształcać tor transportowców i linie przesyłowe energii. Nie. To nie była ziemska sonda. Prawdziwy cud, że wszystko skończyło się tak dobrze.

— Nie cud — zaprotestowała Maia — tylko Truszek…

— Zgoda, Truszek — przystał jej ojciec. — Chociaż przy całym moim szacunku dla niego zasługę przypisałbym jednak Skibom, ojcu i synowi — uśmiechnął się. — A wracając do naszej planetoidy, jak wiecie, stała się ona satelitą Jowisza, dzięki czemu mamy moc czasu na zbadanie śladów pozostawionych na jej powierzchni i w jej skałach przez ową rzekomą sondę. Jakieś ślady musiała przecież zostawić, a nasze analizatory są bardzo czułe t precyzyjne. Zresztą coś niecoś wiemy już teraz. Na przykład, że nasz obiekt był walcem o długości mniej więcej trzydziestu metrów, a średnicy trzech, trzech i pół metra. Musiał mieć własny napęd, bo leciał tak szybko, że podczas zderzenia z planetoidą wbił się w nią jak pocisk. Ze skał wystawała tylko jakby wypukła, złocista tarcza. A pomimo to nie był nawet pogięty. Dowiemy się zapewne jeszcze wielu ciekawych rzeczy.

Przylecą specjaliści z różnych dziedzin, przywiozą sprzęt…

— Tato — odezwał się nagle Din. — Ja chcę tu zostać.

— Co? Jak to? A szkoła?

— Przecież mogę i stąd chodzić do tej samej klasy, razem z Irkiem. A równocześnie będę z tobą. Przy okazji przyjrzę się badaniom i poszukiwaniom… Bo przecież uczeni przetrząsną teren całego Ganimeda. A potem, po studiach, może będę tu pracować. Tato?!…

— Będą nowe gwiaździńce, strefy chronione, nasz glob się zaludni — bąknęła Maia.

Dutour i Robinson spojrzeli po sobie. Udało im się jednak zachować powagę.

— Pomyślimy o tym — rzekł wymijająco ojciec Dina. W każdym razie nikomu nie wolno chodzić w góry, zanim ich dokładnie nie zbadamy. W kraterach może być więcej jaskiń czekających tylko, by pogrzebać nieproszonych gości.

— Brrr — wzdrygnęła się Maia. — To było okropne! Irek zachowywał się wspaniale! A ja cały czas umierałam ze strachu, że wy… to znaczy, nie wiedziałam przecież, czy was nie zasypało… Tatusiu!… — podbiegła i przytuliła się do ojca.

Dutour mocno przycisnął do piersi jej czarną główkę. Mimo to ta główka po chwili poruszyła się. Spod zwichrzonej grzywki wielkie, błyszczące oczy spojrzały na… Dina.

Ten zesztywniał, wyprostował się nienaturalnie i, nie patrząc na nikogo z obecnych, ruszył ku drzwiom.

— Przepraszam — rzekł nosowym głosem. — Mam jeszcze coś do załatwienia.

— Tatusiu… — szepnęła Maia, nie odrywając głowy od piersi ojca.

— Co, córeczko?

— Wiesz, tak mi strasznie dobrze.

— No, możesz już wstać.

Irek poczuł, że przewody łączące go z aparaturą medyczną zniknęły i że jest znowu wolny. Usiadł i rozejrzał się. Przez otwarte drzwi wyjeżdżała właśnie z pokoju jakaś beczka na kółkach. Beczka miała mnóstwo lampeczek, dziesiątki wiotkich wysięgników, tabliczkę z kolorowymi klawiszami i mnóstwo ryjkowatych wypustek, z których wystawały końcówki włoskowa tych kabli.