— Do widzenia, panie lekarzu! — zawołał wesoło chłopiec.
Nagle zerwał się i pognał do lustra. Ogórek zniknął. Jego nos był już tylko nosem i niczym więcej.
W tym momencie Irek ujrzał stojącego w progu profesora Bodrina. Natychmiast odwrócił się i z godnością oddalił od lustra.
— Witam, profesorze! — doktor Skiba szedł naprzeciw gościa. — Już jesteście?
— Przylecieliśmy przed chwilą. Wszyscy — dodał z naciskiem uczony. — W bazie zostawiliśmy jedynie automaty. Należy nam się mały urlop. Od jutra będziemy mieli niezły młyn. Wezwaliśmy z Ziemi archeologów, egzobiologów, pilotów, geologów, fotoników, speleologów, a nawet malarzy. Zbudujemy nowe bazy, na samym Ganimedzie i w całym rejonie Jowisza. Rozmawiałem z Radą Naukową. Usiłowali mnie przekonać, że jestem bardziej potrzebny na Ziemi niż tutaj. Że powinienem wędrować z jednej sali obrad do drugiej, kiwać głową, gdy przemawiają moi mądrzy koledzy, i samemu wypowiadać się w kwestiach decydujących o dalszych losach ludzkości. Na przykład, czy kandydaci na rodziców, a zatem przyszli wychowawcy własnych dzieci, powinni zdawać egzaminy z psychologii rozwojowej razem, czy też może raczej osobno. Poradziłem im, żeby się wypchali — zachichotał. — Jestem już za stary na to, aby siedzieć stale w jednym miejscu. Niech się pomęczą młodzi. Koniec końcem zgodzili się, żebym został tutaj i koordynował prace badawcze. Tak więc, doktorze Skiba, mówisz ze swoim szefem! — podparł się pod boki i zrobił groźna minę.
Ojciec Irka nie zwlekając skłonił mu się z przesadną czołobitnością.
Ale chłopiec nie poddał się wesołemu nastrojowi, jaki ogarnął obu naukowców. Zwrócił twarz w stronę okna. Jego wzrok poszybował daleko, poza granicę strefy chronionej, ku ciemnym górom, słabo rysującym się na niemal równie ciemnym niebie.
— To wszystko tu było… — rzekł cichutko, do własnych myśli. — Wszystko czekało na nas, a potem od razu zniknęło. Nie ma dysku ani złocistego walca, ani rysunków. Nie ma nawet jaskini. Tyle niebezpieczeństw, tyle przygód i… nic. Zostały jedynie zagadki. Co to właściwie było, te konstrukcje pędzące do światła? Kto je zbudował i przysłał do Układu Słonecznego? Kto namalował te obrazy w podziemiach? Po co?
Profesor Bodrin spoważniał.
— Dlaczego pędziły do światła? — powiedział z namysłem. — Jako naukowiec oświadczyłbym natychmiast: na razie nie wiem. Natomiast prywatnie, na ucho, powiem ci: z ciekawości. Światło jest przecież najlepszym i najszybszym nośnikiem informacji. A zadaniem tych konstrukcji było właśnie zebranie informacji o krainie, do której je wysłano, i o jej mieszkańcach. Dlatego biegły zawsze do źródła światła, gdzie tylko je odkryły, i dlatego przechwytywały nasze rozmowy, równocześnie, zapewne zresztą na skutek ubocznego działania nie przewidzianego przez ich twórców, psując nam naszą wzajemną łączność. Z ciekawości, synu. Z ciekawości — pokiwał głową.
Irek skrzywił się.
— Nasłali nam szpiegów? — spytał z niesmakiem.
W dodatku nie pofatygowali się osobiście, tylko napuścili na nas automaty?
— My także jesteśmy ciekawi — wtrącił ojciec. — l również wysyłamy bezzałogowe sondy zwiadowcze, dokąd się tylko da.
— Ale równocześnie nie skąpimy nieznanym adresatom wiadomości o nas samych — obstawał przy swoim chłopiec. — Już pierwsze satelity dalekiego zasięgu wyposażyliśmy w rysunki, stanowiące jakby listy, które przedstawiają naszą cywilizację. A oni?
— Oni także zostawili nam rysunki — przypomniał Bodrin. — Zachwycaliście się kształtami i barwami tych skibrytów w jaskini. A skąd wiesz, że nie był to równocześnie list do ciebie, właśnie do ciebie, ponieważ to tyje odkryłeś? Może ten list zawierał nawet więcej informacji niż rysunki, które my umieszczaliśmy w naszych sondach dalekiego zasięgu. A że nie udało ci się odczytać tego listu?… Cóż, miałeś za mało czasu, żeby sprowadzić specjalistów od kosmicznych alfabetów. Z pewnością szkoda — ciągnął — że dysk i walec uciekły, a skibryty są zasypane. Ale, mój drogi, wszechświat kryje w sobie nieprzebrane zapasy zagadek. Tym razem się nie udało? To uda się następnym! Może nie nam. Może naszym dzieciom lub wnukom, l co z tego? Kiedy poznamy miliard miliardów obecnych tajemnic kosmosu, będziemy mieli przed sobą tyle samo nowych. Inaczej nasze istnienie nie miałoby sensu. Zresztą, nawet jeśli chodzi o te malowidła i dyski, których tak żałujesz, to jeszcze nic straconego. Przystępujemy przecież do systematycznych badań. A może Bob udoskonali swoją aparaturę tak, żeby się nie myliła i nie przenosiła ludzi lub automatów zbyt daleko czy zbyt blisko w czasie? Wtedy będziemy umieli zajrzeć za kurtynę przeszłości i zapoznać się z producentami przeróżnych kosmicznych dziwadeł. Czy to nie fantastyczna perspektywa? Fantastyczna, a zarazem realna? Nawiasem mówiąc, co do skibrytów, to przecież odkopiemy jaskinię. Mamy automaty, które to zrobią szybko, nie narażając ludzi na to, że coś im się zwali na głowy.
— A propos głowy — odezwał się ze swojego kąta Truszek. — Chciałbym przypomnieć, że moja głowa wymaga drobnego remontu. Nie chcę być natrętny, ale…
— Truszku, nie przerywaj — skarcił go łagodnie doktor Skiba.
Bodrin spojrzał z roztargnieniem na rozdeptaną purchawkę wieńczącą stożkowaty korpus bohaterskiego automatu.
— Tak, głowa… rzeczywiście… — bąknął. — O czym to ja… a, właśnie. O skibrytach. Pamiętajcie, że od setek lat znamy malowidła naskalne i rysunki w grotach na Ziemi, że badały je całe pokolenia uczonych i że właściwie o autorach tych rysunków dalej nic nie wiemy. Czyż nie tak? To niby dlaczego mielibyśmy od razu wiedzieć wszystko o obcych obrazach, odkrytych na Ganimedzie? Tak, tak, chłopcze — pokiwał z zadowoleniem głową — mamy co robić przez miliony lat i tylko dlatego warto żyć na tym świecie.
Irek chciał odpowiedzieć, że chociaż ten świat istotnie dosyć mu nawet odpowiada, to jednak z pewnością nie odpowiadałby mu mniej, gdyby i dysk, i skibryty nadal znajdowały się w otwartej jaskini, ale Bodrin nie dał mu dojść do słowa.
— Zresztą, zamiast wysilać nadwerężony burzliwymi przejściami umysł i szukać dziury w całym — zawołał wesoło — cieszyłbyś się lepiej po prostu z tego, że uratowałeś ludzi! Że teraz, dzięki tobie i twojemu automatowi, Inia jest razem z Piotrem, że wyprowadziłeś z podziemi Maię, wreszcie że ci dwaj dziwacy, Ranghi i twój stryjeczny dziadek, wrócą do normalnego życia. Nawiasem mówiąc, ani przez myśl mi nie przeszło kontrolować ich czy tym bardziej odbierać im pracownie. Ostatecznie nie szkodzili nikomu… najwyżej sobie samym. Ale zostawmy ich w spokoju. Tak więc, mój drogi, możesz być z siebie dumny i nie musisz zadręczać się pytaniami, na które odpowiedzi będzie długo szukać cała ziemska nauka.
W tym momencie drzwi uchyliły się i do pokoju zajrzała ostrzyżona głowa Dina.
— Przepraszam. Nie przeszkadzam?
Irek zjeżył się. Ostentacyjnie obrócił się na pięcie i, podszedłszy do okna, zaczął podziwiać krajobraz gwiaździńca.
— Prosimy, prosimy — powiedział doktor Skiba, kątem oka obserwując z niepokojem podejrzane manewry syna.
— Co słychać?
— Dziękuję — odrzekł poważnie Din — wszystko w porządku. Mój ojciec czuje się dobrze… i Maia także. Przełknął ślinę, po czym dodał: — Cały czas opowiada o tym, jak Irek ją ratował.
Podszedł szybko do okna i, nie bacząc na odpychającą minę bohatera podziemnych przygód, wyciągnął do niego rękę, w której trzymał aparat fotograficzny.
— Proszę, to twoje — powiedział. — Musiał ci wypaść w jaskini, a ja przypadkiem go znalazłem. Pan Dutour i mój ojciec wywołali już zdjęcia. Wyszły świetnie, i tego… — zająknął się — przepraszam cię za to, co mówiłem wtedy pod laboratoriami… i w ogóle… Wiesz, byłem zły, bo ja… bo Maia… — obejrzał się na dwóch stojących bez ruchu mężczyzn i zakończył: — Zresztą powiem ci później. Aha, ja zostanę na Ganimedzie. Ale będę dalej chodził do tej samej klasy.