Выбрать главу

— Ciągle o czymś zapominam! — zawołał. — Poczekajcie…

Zerwał się i zaczął gorączkowo przetrząsać swoją podróżną torbę. Po chwili wydobył z niej gruby, pięknie o prawiony album z wielką fotografią Jurija Gagarina na okładce.

— To dla ciebie — podszedł do Irka. — Już tak niewiele wydają prawdziwych książek, że powinieneś mieć w swojej bibliotece przynajmniej parę takich uczciwych tomów, a nie same mikroskopijne szkiełka. Proszę.

— Dziękuję, dziadku — chłopiec ostrożnie wziął podany mu album i zaczął go przeglądać.

Dzieło nosiło tytuł „Historia podboju kosmosu” i opisywało dzieje zmagań człowieka z otaczającą Ziemię przestrzenią, od wystrzelenia pierwszego sztucznego satelity „Sputnika l” w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym poprzez pionierskie loty załogowe aż do budowy ostatnich osiedli planetarnych i schematów rakiet dalekiego zwiadu, konstruowanych między innymi przez doktora Jacka Skibę. Jeden z rozdziałów, autorzy poświęcili tragediom, jakie rozegrały się na polach startowych i w gwiezdnej pustce. Pilotom, badaczom i uczonym, którzy nie wrócili. Rozdział ten zamykało zdjęcie przedstawiające młodego mężczyznę o śmiałym spojrzeniu i otwartej, uśmiechniętej twarzy. Tę twarz Irek znał nie tylko z fotografii. Ale znacznie lepiej znała ją jego starsza siostra.

— Piotr… — usłyszał nagle tuż za sobą cichutki szept. Piotr…

Chłopiec odwrócił się raptownie. Za jego plecami stała Inia. Jej oczy wpatrzone w wizerunek uśmiechniętego pilota były pełne łez.

— Proszę cię, daj mi to na chwilę — powiedziała nieswoim głosem.

— Ale…

— Co się stało? — spytał dziadek. — Iniu?… Dziewczyna nie odpowiedziała. Odebrała bratu album i odeszła z nim pod szklaną ścianę.

— Tam jest zdjęcie Piotra — szepnął Irek, zerkając porozumiewawczo na mamę.

— Czyje zdjęcie? — profesor Bodrin także mimo woli zniżył głos.

— Piotra Gomery — odrzekł doktor Skiba. — Tego, który zaginął dwa miesiące temu, zaraz po zejściu z orbity Ganimeda. Wystartował razem ze swoim ojcem z tej samej bazy, do której wy teraz lecicie.

Gomery? powtórzył unosząc brwi asystent słynnego uczonego. — A przecież my właśnie… — urwał, ujrzawszy utkwione w sobie oczy profesora, których wyraz niedwuznacznie nakazywał mu milczenie.

— Piotr był chłopcem Ini — ciągnął jeszcze ciszej doktor Skiba, zbyt przejęty i poruszony, by zauważyć wymianę spojrzeń między Bodrinem a jego młodym współpracownikiem. — Poznali się na studiach. Piotr często tu u nas bywał… polubiliśmy go wszyscy. Bardzo miły chłopiec i zdolny fotonik. A jeśli chodzi o lnię… cóż, sami widzicie — wskazał ruchem głowy przygarbioną sylwetkę dziewczyny.

— Nie wiedziałem — powiedział głucho profesor.

— A to się popisałem z tym albumem! — zawołał półgłosem dziadek. — Ale nikt mi nie powiedział, że ona tak… — zająknął się — że aż tak to przeżywa. Poza tym skąd mogłem wiedzieć, że w tej książce j u ż zamieszczą zdjęcie Piotra…

— Tam napisali, że poszukiwania trwają — zauważył nieśmiało Irek.

Raptem Inia zamknęła z trzaskiem album, szybko podeszła do Bodrina i spojrzała mu prosto w oczy.

— Panie profesorze, pan jedzie na Ganimeda, prawda? Proszę mnie wziąć z sobą.

— Co? Co? — spytało kilka osób naraz.

— Przysyłają po was statek. Na pewno znajdzie się na nim miejsce i dla mnie — ciągnęła zdecydowanie dziewczyna. — Przyrzekam, że nie będziecie mieć ze mną kłopotów. Zrozumcie — spojrzała błagalnie na rodziców — ja muszę przynajmniej zobaczyć tę bazę. To miejsce, gdzie ostatni raz… ostatni raz… — nie skończyła, bo głos odmówił jej posłuszeństwa.

Bodrin odruchowo poprawił okulary, które spadły mu na środek nosa, po czym rozejrzał się po obecnych, jakby wzywając pomocy.

— Ta baza jest chwilowo absolutnie niedostępna dla osób trzecich — odezwał się znowu młody asystent. Będziemy tam prowadzić pod kierunkiem profesora badania bardzo trudne, a może i niebezpieczne. Nie wolno nam narażać nikogo.

— Niebezpieczne! — powtórzyła Inia takim tonem, że Bob Long zakrztusił się, przygładził bezwiednym ruchem swą płomienną czuprynę i umilkł.

— Wiecie co? — dziadek wyglądał teraz, jakby w ciągu kilku ostatnich minut postarzał się o całe lata. — Uważam, że nie mamy prawa jej zatrzymywać. Niech leci — zakończył z głębokim westchnieniem.

— Jak to? Tak… sama? — mama musiała szybko odwrócić głowę.

Inia podeszła do niej i delikatnie położyła jej rękę na ramieniu,

— Nie wiem, czy sama — powiedziała. — To będzie zależało od tego, czy profesor Bodrin zechce mnie wziąć ze sobą. Pan Long powiedział przed chwilą, że teraz nie mogłabym zobaczyć tej bazy — posłała krótkie spojrzenie młodemu naukowcowi. — W takim razie poczekałabym na Ganimedzie, aż te ważne i niebezpieczne badania dobiegną końca. Zamieszkałabym w kosmotelu. Tam jest przecież jakiś ośrodek turystyczny, pokazywali go nawet w trivi.

— Doprawdy nie wiem — odezwał się po krótkiej pauzie słynny uczony. — Nie wiem… — powtórzył i znowu poprawił okulary, chociaż tym razem nie było po temu żadnego racjonalnego powodu.

Doktor Skiba wstał, zatarł nerwowo dłonie i zaczął chodzić po pokoju. W pewnym momencie zatrzymał się.

— Jak duży jest ten statek, którym jutro macie stąd odlecieć? — spytał patrząc na Bodrina.

— No… normalna rakieta. Przystosowana do zadań specjalnych, ale dość duża…

— Czy znalazłoby się w niej miejsce nie dla jednej dodatkowej pasażerki, ale dla trzech osób… czterech? poprawił się.

— Proszę?

— Dla nas czworga, Ini, Irka, mnie i… Truszka? Profesor oprzytomniał wreszcie po wstrząsie, jakim była dla niego zaskakująca prośba córki gospodarzy. Podniósł się także, odetchnął głęboko, popatrzył na lnię i rzekł krótko:

— Oczywiście, że weźmiemy was z sobą.

— Zmienimy nieco plany, co, synu? — Ojciec podziękował spojrzeniem uczonemu, po czym uśmiechnął się blado do Irka. — Zaczniemy od wyższego stopnia wtajemniczenia, to znaczy od wspinaczki w próżniowych skafandrach. Na Ganimedzie także są góry, a ten turystyczny ośrodek, o którym tu była mowa, został zbudowany właśnie z myślą o alpinistach, prawda?

— Tak — Bodrin skinął głową. — Okolica obfituje w wysokie kratery, a sam kosmotel jest ponoć naprawdę piękny. Nazywa się „Pięć Księżyców”. Więc umowa stoi? Rano odlatujemy w piątkę… przepraszam, w szóstkę, ja też zapomniałem o Truszku. A ty, dziewczyno, bądź dzielna — jego głos zabrzmiał nagle miękko i serdecznie. — Nie chcę cię oszukiwać, dwa miesiące w kosmosie to bardzo dużo… Ale nie wolno załamywać rąk, dopóki istnieje bodaj cień nadziei. W każdym razie mogę ci obiecać, że zobaczysz bazę, z której wystartował Piotr… Tylko będziesz musiała na to poczekać kilka, a może i kilkanaście dni.

— Dziękuję — wyszeptała Inia. — Poczekam… Dziadek Wiktor, siedzący dotąd nieruchomo przy stole, ożywił się. Odchrząknął, przetarł palcami powieki i nieco zbyt głośno powiedział:

— Skoro już będziecie na Ganimedzie, to pozdrówcie Augusta, mojego brata. Chociaż wątpię, czy go spotkacie. Zaszył się w jakimś laboratorium i od kilkudziesięciu lat nie odpowiada na wezwania radiowe. Jest stuprocentowym odludkiem, od kiedy… ale mniejsza z tym.

— Twojego brata?… — doktor Skiba spojrzał ze zdumieniem na mówiącego. — Na śmierć zapomniałem Prawda, ze stryj August…

— Prawda! — przerwał mu krótko dziadek, jakby chciał podkreślić, że o swoim bracie wspomniał tylko i wyłącznie po to, by podsunąć obecnym, a zwłaszcza Ini nowy temat i oderwać ich myśli od smutnych wspomnień, obaw oraz ponurych przeczuć. — A was, moje dzieci objął czułym spojrzeniem Olgę i Danka — zabieram chociaż na parę dni ze sobą na Ziemię. Trochę prawdziwego lasu świetnie wam zrobi. Ani słowa! — zmarszczył groźnie brwi, chociaż nikt nie zamierzał protestować. — Powiedziałem. Basta!