— Rodandandron! My, lotokoty, jesteśmy wszędzie, wszystko widzimy i słyszymy. Dotarły do nas wieści, że tu, na Ganimedzie, ktoś z rozbitym nosem potrzebuje pomocy!
— Danek! — wrzasnął stosownie do okoliczności Irek. Stosownie do okoliczności, ponieważ w gruncie rzeczy wcale się nie zezłościł.
— Czy nie zechciałbyś łaskawie przywitać się także ze mną? — obok Szeherezady stanął ktoś, kto zapewne pragnął uchodzić za okrutnego, leśnego rozbójnika z dawnych wieków i komu nawet by się to udało, gdyby kiedykolwiek mógł istnieć okrutny zbójca o przepoczciwej twarzy dziadka Wiktora.
— Olga! Tato! Danek! — z barwnego tłumu wypadł doktor Skiba.
— Wyruszyliśmy już dzisiaj — mówiła mama, po zakończeniu ceremonii powitalnych — bo jutro będzie tu zbyt duży tłok. Tylko z Marsa przyleci dziesięć statków. Naukowcy, reporterzy, speleolodzy i licho wie, kto jeszcze. Ale nam pozwolili wystartować wcześniej. Pan Kozula zachował nasz przyjazd w tajemnicy, bo chciał wam zrobić niespodziankę. Zresztą rozumiem go doskonale. Matka bohatera i odkrywcy, o którym mówi cały świat, może być z pewnością główną atrakcją nawet najwspanialszego balu! — obrzuciła słuchaczy dumnym spojrzeniem, po czym, nie mogąc się powstrzymać, parsknęła śmiechem.
— Pewnie, że tak! — krzyknął rozochocony gospodarz gwiaździńca. — Ale na tym nie koniec atrakcji! Zapraszam na seans pod tytułem: „Kosmiczne dyski i ganimedzka galeria malarstwa jaskiniowego”.
Roboty w mgnieniu oka ustawiły na tle jednego z pawilonów duży srebrzysty ekran. Chwilę później ukazało się pierwsze, powiększone do kolosalnych rozmiarów, przestrzenne zdjęcie. Widniała na nim skalna ściana pokryta tajemniczymi rysunkami o zdumiewających proporcjach i jeszcze bardziej niezwykłych barwach.
Nastała cisza. Wszyscy mimo woli pomyśleli o nieznanych twórcach pięknych malowideł, o zagadkach, jakie jeszcze kryje niezmierzona przestrzeń wszechświata.
— Coście tak posmutnieli?! — zapiszczał po skończonym seansie Don Kichot. — Gdzie my właściwie jesteśmy?! Na akademii ku czci kosmicznych pacykarzy czy na balu?! Poczekajcie! Zaraz was ożywię!
Chudy rycerz wydobył z zakamarków swojej zbroi niewielka, przeźroczystą torebkę i uniósł ją wysoko nad głową, demonstrując zebranym jej zawartość. Stanowiły ją małe, brązowe… kuleczki.
— Nie! — Angelus Ranghi zamachał rozpaczliwie rękami. — Nie! Wszystko, tylko nie pigułki!
— Co to ma znaczyć?! Wracasz do dawnych nałogów?! — Mamma zerwała się z fotela i natarła szeleszczącymi płatkami róży na błędnego rycerza.
— Chwileczkę — wkroczył profesor Bodrin. — Angelus próbował, Irek próbował, teraz pozwólcie i mnie. Zobaczymy. Może nie wpadnę w rozpacz, nie wścieknę się ani nie umrę ze strachu.
Słynny uczony szybkim ruchem sięgnął do torebki, wydobył jedną brązową pigułkę i od razu wpakował ją sobie do ust. Obecni zastygli w oczekiwaniu. Profesor posmakował chwilę, następnie zmarszczył brwi, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał, aż wreszcie jego twarz rozjaśnił błogi uśmiech.
— Czekolada — powiedział tonem odkrywcy. — Mogę wziąć jeszcze jedną?
— Co?! — huknęła Mamma.
Wyrwała zaskoczonemu szczęśnikowi torebkę, wyjęła pigułkę, jakiś czas obracała ją z niedowierzaniem w palcach, po czym zamknęła oczy i z determinacją połknęła podejrzany przysmak. Zaraz potem uniosła powieki i oświadczyła:
— Dobre…
Don Kichot przez chwilę wodził żałosnym wzrokiem za torebką przechodzącą teraz z rąk do rąk, aż wreszcie wybuchnął śmiechem.
— Hi, hi, ni! A co? Czy moje pigułki na dobry humor nie są rewelacyjne?! Sami widzicie, jak się rozruszaliście!
— Co do mnie, nie lubię czekolady — rzekł żując z namaszczeniem Din.
Jego głos utonął jednak w nieopisanym rozgardiaszu.. który spowodowało nagłe wystąpienie Danka. Wódz lotokotów zeskoczył z Ziemi, wyrwał Dinowi torebkę z resztką jej zawartości i błyskawicznie wylądował z powrotem na północnym biegunie.
— Zejdź! Oddaj!
— Ani myślę! Rodandandron! My, lotokoty, nie oddajemy łupu zdobytego w uczciwej walce! Jak chcecie, to przyjdźcie tutaj!
Do chudego pigularza, którego ostatnie dzieło wywołało tyle radosnego zamieszania, zbliżył się rozbójnik leśny.
— No, Auguście — powiedział patrząc mu prosto w oczy — żart był wyborny, ale pomówmy chwilę poważnie. Pojedziesz ze mną na Ziemię, prawda?
Don Kichot nie przestał się uśmiechać, choć teraz był to już zupełnie inny uśmiech.
— Na Ziemię — powtórzył cicho. — Oczywiście, Wiktorze. Na Ziemię. A także na Marsa. Dziękuję ci.
Bracia padli sobie w objęcia.
— No, czego się gapicie?! — zakrzyknął nagle Angelus Ranghi, ukradkiem ocierając oczy.. — Mamma!
— Co, grubasie?
— Niech się dzieje, co chce! Wyzionę ducha, to będziesz mnie miała na sumieniu! Tańczymy! Orkiestra, grać! Ale z ogniem!
Następnego dnia przed południem nad pierwszym ganimedzkim gwiaździńcem „Pięć Księżyców” znowu zaświeciło słońce, tak jasne i złociste, jak prawdziwe. Otoczona białymi, kulistymi pawilonami makieta Ziemi z barwnymi plamami lądów i mórz tchnęła ciszą i pogodą,
Irek stał w swoim pokoju przy otwartym oknie. Wszyscy niemal goście ośrodka byli w ogrodzie. Uczeni, którzy mieli tak pitne zajęcia w bazie, nie odlecieli zaraz o świcie, jak to sobie obiecywali. Profesor Bodrin przechadzał się właśnie wysypaną żwirem ścieżką, zajęty rozmową z Bobem Longiem. Rudy dryblas nie słuchał jednak chyba zbyt uważnie, co do niego mówi wielki uczony, bo jego wzrok często uciekał w stronę sąsiedniej alejki, gdzie Flora Mammavita pokazywała zdumiewające okazy dwukolorowych, czarnoniebieskich róż Piotrowi i… Ini. Skądinąd ci ostatni spoglądali częściej na siebie aniżeli na kwiaty. W pewnym momencie dołączyły do nich trzy charakterystyczne sylwetki w nowiutkich jasnozielonych kombinezonach. Angelus Ranghi, August Skiba i dziadek Wiktor. Mamma powiedziała coś, co wszyscy przyjęli wybuchem śmiechu. Zza kuli ziemskiej wyłoniła się jeszcze jedna grupka. Olaf Robinson, zawzięcie gestykulując, wyłuszczał jakieś zawiłe racje zasłuchanemu Geo Dutourowi, który kiwał tylko milcząco głową. Parę kroków za nimi szli Maia i Din. Maia w lekkim, białym kombinezonie z szerokim kołnierzem i krótkimi rękawkami wyglądała jak marzenie…
Irek odwrócił się i odszedł od okna.
— Czy mogę w czymś pomóc? — spytał Truszek. Chłopiec posłał automatowi smutne spojrzenie. Doktor Skiba dotrzymał słowa. Truszek dostał nową głowę, nierównie piękniejszą niż pierwsza, bo zbudowaną jak gdyby ze srebrzystego szkła, w którym mieściły się drobniutkie zielone gwiazdki.
— Nie możesz, Truszku — Irek wzruszył bezradnie ramionami i podszedł do stolika, gdzie czekał jego miniaturowy uczniowski projektorek. — Nie możesz… — powtórzył cicho. — Słyszałeś przecież. Te g o nie da się zaprogramować…
Nacisnął klawisz. W powietrzu zarysował się ekran, a na nim znajome słowo: wstęp.
…Dopiero nasza epoka… Zrozumieliśmy, że wprawdzie ubyło nam mnóstwo kłopotów, ale nie przybyło ani odrobiny szczęścia…
Chłopiec opuścił kilka linijek i zatrzymał wzrok na jednym z dalszych akapitów.
…Przyroda wyposażyła każdego z nas we wspaniały instrument, mózg, jednak nie rodzimy się z umiejętnością prawidłowego korzystania z tego instrumentu. Musimy dążyć do zdobywania i doskonalenia tej umiejętności. Musimy poznawać samych siebie, bo tylko odkrycie własnych, najgłębszych potrzeb pozwoli nam zdobywać szczęście poprzez dążenie do ich zaspokajania. Musimy także uczyć się rozumieć innych ludzi i pomagać im, ponieważ nikt nie znajdzie swojego osobistego szczęścia wśród nieszczęśliwych…