Выбрать главу

Robert Jordan

Brandon Sanderson

Bastiony Mroku

Wkrótce stało się jasne, nawet dla tych, którzy żyli w stedding, że Wzór rósł niezwykle słabo. Niebo pociemniało. Pojawiali się nasi zmarli i gromadzili kręgami tuż za granicą stedding, spoglądając do środka.

A co najgorsze - drzewa chorowały i żadna pieśń nie była w stanie ich uzdrowić.

W owym nieszczęsnym czasie wystąpiłem u Wielkiego Pniaka. Z początku odmówiono mi zdecydowanie, lecz matka moja, Covril, podjęła starania na rzecz tego, aby dano mi szansę. Ostatecznie nigdy nie dowiedziałem się, co wpłynęło na zmianę jej nastawienia, ponieważ wcześniej stała zdecydowanie po stronie oponentów. W końcu wyszło na jaw, co się stało. Pamiętam, jak drżały mi ręce. Miałem być ostatnim z mówców, a skutkiem wcześniejszych przemówień większość słuchaczy zapewne podjęła już decyzję, aby przychylić się do propozycji otwarcia Księgi Tłumaczeń. Moje wystąpienie miało w ich oczach charakter wyłącznie suplementarny.

A ja z całą jasnością zdawałem sobie sprawę, że jeśli nie przemówię do ich serc, ludzkość zostanie zdana na samotną walkę z Cieniem. Uświadomiwszy to sobie, uspokoiłem się. Odnalazłem w sobie równowagę i chłodne zdecydowanie. Otworzyłem usta i zacząłem mówić.

ze Smoka Odrodzonego
pióra Loiala syna Arenta syna Halana,
ze stedding Shangtai

PROLOG.

Różnice.

Kopyta Mandarba wystukiwały znany rytm na spękanej ziemi - Lan Mandragoran jechał na spotkanie swojej śmierci. Suche powietrze drapało w gardle, ziemia pokryta była kryształkami soli wypoconymi z głębin. W oddali na północy majaczyły odległe formacje skalne, czerwone, skażone. Znak Ugoru - pokrywające wszystko ciemne porosty.

Trzymał się wyznaczonej marszruty: na wschód, równolegle do granicy Ugoru. Wciąż jeszcze nie opuścił obszaru Saldaei, gdzie zostawiła go żona, do ostatka naginając treść swej obietnicy, że zabierze go na Ziemie Graniczne. Takim to sposobem miał przed sobą naprawdę długą drogę. Z drogi tej zawrócił dwadzieścia lat temu, zgadzając się pójść za Moiraine. Jednak zawsze wiedział, że przyjdzie mu na nią powrócić. Świadectwem tej nieodwołalnej decyzji było to, że nosił imię ojców, miecz przy boku i hadori na czole.

Skaliste tereny północnej Saldaei, które właśnie przemierzał, nosiły nazwę Płaskowyżu Proska i stanowiły dla podróżnych prawdziwe wyzwanie. W ponurym krajobrazie nic nie rosło. Wiejący z północy wiatr niósł ze sobą wstrętny odór. Jakby tchnął z gorącego trzęsawiska pełnego trupów. Ciemne, nisko zwieszone nad głową niebo kłębiło się masą burzowych chmur.

„Och, ta kobieta” - pomyślał Lan, kręcąc głową. Jakże szybko Nynaeve nauczyła się mówić i myśleć niczym Aes Sedai. Spotkanie ze śmiercią nie robiło na nim wrażenia, jednak myśl, że tak bardzo się o niego bała… sprawiała ból. Wielki ból.

Od wielu dni nie spotkał nikogo na swej drodze. Saldaeańskie fortyfikacje położone były na południu, jednak otaczające go tereny przecinały tak liczne skalne wąwozy, że Trollokom niełatwo byłoby poprowadzić poprzez nie zorganizowany atak; w związku z czym zazwyczaj ich szturmy szły przez okolice Maraton.

Niemniej nie był to bynajmniej dostateczny powód, aby zrezygnować z dalece posuniętej ostrożności. Tak blisko Ugoru ostrożność była koniecznością. Zauważył wzgórze, które na pierwszy rzut oka było znakomitym miejscem dla czatowników. Zatrzymał się na czas wystarczający, żeby zdobyć pewność, iż nie dostrzeże na nim nawet śladów niczyich poruszeń. Z dala ominął zagłębienie w terenie, na wypadek gdyby czekali tam w zasadzce. Nie wypuszczał łuku z dłoni. Dopiero nieco dalej na wschód będzie mógł zawrócić na terytorium Saldaei, a potem stosunkowo łatwo pokonać Kandor, korzystając z jego dobrych dróg. Później zaś…

Gdzieś na zboczu któregoś z pobliskich wzgórz zachrzęściły kamyki.

Lan wolno wydobył strzałę z kołczanu przytroczonego do siodła Mandarba. Skąd dobiegł ten odgłos?

„Z prawej” - odrzekł w myślach. Gdzieś od południa. Tam wznosiło się wzgórze. Ktoś szedł po jego przeciwległym zboczu. Mandarb dalej szedł równym krokiem. Gdyby Lan zaczął teraz manewrować wierzchowcem, zmieniający się odgłos kopyt mógłby zaalarmować tamtych. W całkowitej ciszy uniósł łuk, czując, jak pod skórką rękawic z jelonka pocą mu się palce. Nasadził strzałę na cięciwę, naciągnął precyzyjnym ruchem, przyłożył brzechwę do policzka, wdychając jej woń. Dobre pióra, żywica.

Zza zbocza południowego wzgórza wyłoniła się jakaś postać. Na widok Lana tamten zamarł, lecz jego stary juczny koń o zwichrzonej grzywie szedł dalej, wymijając pana. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy nakazał mu to sznur, łączący jego uzdę i trzymającą go dłoń.

Mężczyzna miał na sobie ziemistej barwy koszulę ozdobioną koronką i zakurzone spodnie. Lecz choć silnie zbudowany i z mieczem przy boku, nie sprawiał wrażenia groźnego. Po prawdzie, to wydawał się w odległy sposób znajomy.

- Lord Mandragoran! - zawołał tamten i szybko ruszył naprzód, ciągnąc za sobą konia. - Wreszcie cię odnalazłem. Wcześniej przyjąłem, że będziesz jechał drogą Kremera!

Lan opuścił łuk i zatrzymał Mandarba.

- Znam cię?

- Przywiozłem prowiant, mój panie! - Mężczyzna miał czarne włosy, jego skórę pokrywała ciemna opalenizna. Na pierwszy rzut oka typowy przedstawiciel Pograniczników. Niepomny na nic, wręcz radosny, szedł naprzód, ciągnąc mocnymi palcami za wodze uginającego się pod ciężarem jucznego konia. - Doszedłem do wniosku, że może ci zabraknąć jedzenia. Namiotów na wszelki wypadek spakowałem cztery. Wodę też mam. Pasza dla koni. I…

- Kim jesteś? - ostro rzucił Lan. - I skąd mnie znasz?

Tamten przystanął gwałtownie.

- Jestem Bulen, mój panie. Z Kandoru. Z Kandoru…

We wspomnieniach Lana mignęła sylwetka chudego, niezgrabnego młodzieńca, natenczas łącznika. Z zaskoczeniem znalazł podobieństwo do tamtego w twarzy przed sobą.

- Bulen? Człowieku, to było dwadzieścia lat temu!

- Wiem, lordzie Mandragoran. Lecz kiedy po pałacu rozeszło się słowo, że znowu wzniesiono sztandar Złotego Żurawia, od razu wiedziałem, że trzeba działać. Tymczasem dobrze nauczyłem się robić mieczem. Przybyłem pod twoje rozkazy i…

- Wieści o mojej wyprawie dotarły aż do samego Aesdaishar?

- Tak, mój panie. El’Nynaeve, rozumiesz, przybyła do nas. Powiedziała, cóżeś przedsięwziął. Pozostali też się zbierają, lecz ja wyjechałem pierwszy. Wiedziałem, że będziesz potrzebował zapasów.

„Żeby sczezła ta kobieta” - pomyślał Lan. I to ona najpierw kazała mu przysiąc, że nie odepchnie tych, którzy zechcą z nim pojechać. Cóż, jeśli ona mogła igrać z prawdą, on też może. Lan obiecał, że weźmie ze sobą wszystkich, którzy zechcą pojechać. A ten człowiek był pieszo. Tym samym mógł go odesłać. Kwestia nadzwyczaj subtelna, niemniej dwadzieścia lat w towarzystwie Aes Sedai nauczyło Lana, żeby zwracać uwagę na słowa.

- Wracaj do Aesdaishar - polecił tamtemu. - Powiedz im, że moja żona się myliła i wcale nie wzniosłem sztandaru Złotego Żurawia.

- Ależ…

- Nie potrzebuję cię, synu. Zmykaj. - Uściskiem kolan Lan pchnął Mandarba naprzód i spokojnie przejechał obok stojącego na drodze mężczyzny. Przez parę chwil wydawało mu się nawet, że jego rozkaz zostanie wysłuchany, choć sumienie już go gryzło z powodu potraktowania własnej przysięgi.

- Mój ojciec był Malkierczykiem - dobiegł go z tyłu głos Bulena.

Lan nie zatrzymał się.