Treść tych słów była obłąkana, Rand wypowiadał je jednak nadzwyczaj spokojnie. Znów na niego spojrzała, a przed oczyma stanął jej chłopak z lat dzieciństwa. Porządny, życzliwy, żywy chłopak. Nie taki poważny jak Perrin, ale też nie taki dziki jak Mat. Solidny i szczery. Zapowiadający się na mężczyznę, któremu będzie można we wszystkim zaufać.
A nawet powierzyć los świata.
- Nie dalej jak za miesiąc - kontynuował Rand - udam się do Shayol Ghul i strzaskam ostatnie pieczęcie chroniące więzienie Czarnego. Do tego potrzebna mi będzie twoja pomoc.
Strzaskać pieczęcie? Przed oczyma przemknęły jej obrazy z niedawnego snu. Rand zrywający sznury utrzymujące w całości kryształową kulę.
- Rand, nie - wyszeptała.
- Będziecie mi potrzebne, wszystkie - mówił dalej, nie zwróciwszy uwagi. - Pokładam całą mą nadzieję w Światłości, że tym razem nie odwrócicie się do mnie plecami. Chciałbym, abyście spotkały się ze mną w przeddzień wyprawy do Shayol Ghul. A wtedy… cóż, wtedy przedyskutujemy moje warunki.
- Twoje warunki? - ostro zapytała Egwene.
- Okaże się - uciął i odwrócił się, jakby chciał wyjść.
- Randzie al’Thor! - zawołała, wstając. - Jakim prawem odwracasz się plecami do Tronu Amyrlin!
Zamarł na moment, po czym znowu zwrócił się ku niej.
- Nie możesz zerwać pieczęci - kontynuowała spokojniejszym tonem Egwene. - Ryzykujesz, że Czarny się uwolni.
- Jest to ryzyko, które musimy podjąć. Trzeba uprzątnąć gruz. Sztolnia najpierw musi zostać otwarta, żeby można było zamknąć ją znowu.
- Musimy to najpierw omówić - upierała się. - Musimy uzgodnić plan.
- Po to właśnie do ciebie przybyłem. Żebyś ułożyła plan. - Mówiąc te słowa, wydawał się rozbawiony.
Światłości! Z powrotem osunęła się na siedzisko Tronu. Czuła złość. W swoim uporze był jak jego ojciec.
- Jest wiele rzeczy, o których musimy pomówić, Rand. Nie tylko ta kwestia, lecz inne sprawy… jak choćby siostry, na które twoi ludzie nałożyli więzi zobowiązań.
- Możemy o tym pomówić podczas następnego spotkania.
Spojrzała na niego spod zmarszczonych brwi.
- I to by było chyba tyle - oznajmił Rand. Skłonił się jej ukłonem nieznacznym, ledwie dającym się zauważyć. - Egwene al’Vere, Strażniczko Pieczęci Płomienia Tar Valon, czy mogę prosić o pozwolenie oddalenia się?
Pytanie było zadane tak grzecznie. Nie potrafiła stwierdzić, czy jest to grzeczność szczera, czy szydercza. Spojrzała mu w oczy.
„Nie zmuszaj mnie, żebym zrobił coś, czego potem miałbym żałować” - zdawał się mówić wyraz jego twarzy.
Czy naprawdę mogła zatrzymać go wbrew jego woli? I to po tym, co powiedziała Elaidzie na temat koniecznej wolności Smoka Odrodzonego?
- Nie pozwolę ci strzaskać pieczęci - rzekła. - To czysty obłęd.
- Wobec tego spotkaj się ze mną w miejscu zwanym Polem Merrilora, które znajduje się niedaleko na północ stąd. Porozmawiamy, zanim udam się do Shayol Ghul. Tymczasem nie chcę się z tobą kłócić, Egwene. Ale wierz mi, nie ma innego wyjścia.
Żadne z nich nie potrafiło oderwać spojrzenia od oczu drugiego. Wszyscy pozostali obecni w pomieszczeniu zdawali się wstrzymywać oddech. Było tak cicho, że Egwene słyszała dzwonienie szybek w oknach poruszanych leciutkim wiaterkiem.
- No, dobrze - rzekła wreszcie. - Ale to jeszcze nie koniec, Rand.
- Nie istnieją żadne zakończenia, Egwene - odparł, a potem skinął jej znowu głową, odwrócił się i wyszedł z Komnaty.
Światłości! Stracił lewą dłoń! Jak to się mogło stać?
Siostry i Strażnicy rozstępowali się przed nim. Egwene uniosła dłoń do czoła, gdyż na chwilę zakręciło się jej w głowie.
- Światłości! - rzekła Silviana. - Jak w ogóle mogłaś w trakcie czegoś takiego myśleć, Matko?
- Co? - Egwene rozejrzała się po Komnacie. Liczne siostry na poły leżały w swoich fotelach.
- Czułam się, jakby coś schwyciło i ścisnęło mnie za serce - wyjaśniła Barasine, przyciskając dłoń do piersi. - Z całej siły. Nie byłam w stanie wykrztusić słowa.
- Ja też próbowałam - wtrąciła Yukiri. - Moje usta nie chciały mnie słuchać.
- Ta’veren - skonstatowała Saerin. - Ale że może być tak potężny… Miałam wrażenie, jakby mnie coś miażdżyło od środka.
- Jak byłaś w stanie mu się oprzeć, Matko? - powtórzyła Silviana.
Egwene zmarszczyła brwi. Nie czuła nic z tego, o czym mówiły tamte. Być może dlatego, że w Smoku Odrodzonym wciąż widziała swojego Randa.
- W pierwszym rzędzie powinnyśmy się zastanowić nad tym, co tu usłyszałyśmy. Ogłaszam godzinną przerwę w posiedzeniu Komnaty Wieży. - A to posiedzenie Komnaty z pewnością już zostanie zapieczętowane. - I niech ktoś sprawdzi, czy naprawdę nas opuścił.
- Gareth Bryne już się tym zajął - dobiegł zza drzwi głos Chubaina.
Zasiadające Komnaty powoli wstawały, ale z trudem, wyraźnie wstrząśnięte. Silviana nachyliła się do ucha Egwene.
- Masz całkowitą rację, Matko. Nie można mu pozwolić na zerwanie pieczęci. Ale jak miałybyśmy mu przeszkodzić? Jeżeli w grę nie wchodzi pojmanie go i uwięzienie…
- Wątpię, abyśmy były w stanie tego dokonać - odrzekła Egwene. - Jest w nim coś takiego. Czułam… miałam wrażenie, że bez większego trudu byłby w stanie strzaskać tę naszą tarczę.
- Wobec tego, co zrobimy? Jak go powstrzymamy?
- Potrzebna nam będzie pomoc - stwierdziła Egwene. Wciągnęła głęboko powietrze w płuca. - Być może zdołają go przekonać ludzie, którym ufa. - Albo zmieni zdanie, gdy zrozumie, że ma przeciwko sobie sojusz tak silny, że nie da mu rady.
W związku z czym niecierpiącą zwłoki sprawą było nawiązanie kontaktu z Elayne i Nynaeve.
4.
Wzór się skarży.
- Co to takiego? - spytał Perrin, usiłując nie zwracać uwagi na ostry smród gnijącego mięsa. Nie widział żadnych trupów, ale nos mu mówił, że ziemia powinna być nimi usłana.
Stał twarzą ku północy na poboczu Drogi Jehannah, razem z awangardą swojej armii, i omiatał wzrokiem pofałdowaną równinę porośniętą z rzadka drzewami. Trawa, jak i w innych miejscach, miała brązowożółtą barwę, ale im dalej od drogi, tym stawała się ciemniejsza, jakby ją tknęła jakaś choroba.
- Już to kiedyś widziałam - odezwała się Seonid. Drobna, obdarzona bladą karnacją Aes Sedai pochylała się nad skrajem drogi i obracała w dłoniach liść jakiejś małej krzewinki. Miała na sobie suknię z zielonej wełny, znakomicie skrojoną, ale pozbawioną wszelkich ozdób; za całą biżuterię służył jej pierścień z Wielkim Wężem.
Po niebie przetoczył się daleki łoskot gromu. Za Seonid stało sześć Mądrych, wszystkie z rękoma splecionymi na piersiach i nieodgadnionymi obliczami. Perrin nawet nie wziął pod uwagę, że mógłby powiedzieć Mądrym - czy też ich dwóm uczennicom Aes Sedai - by trzymały się z tyłu. A zresztą powinien był uważać siebie za szczęściarza, że to one pozwoliły mu sobie towarzyszyć.
- Tak - przemówiła Nevarin, poszczękując bransoletami, kiedy klękała i brała liść od Seonid. - Byłam na Ugorze jako młoda dziewczyna; mój ojciec uznał, że winnam go zobaczyć. Ta roślina przypomina mi to, co tam zobaczyłam.
Perrin był na Ugorze tylko raz, ale te ciemne cętki były zaiste charakterystyczne. Na jedno z rosnących w oddali drzew sfrunęła sójka. Zaczęła dziobać liście i gałęzie, ale nie znalazłszy nic ciekawego, ponownie wzbiła się do lotu.
Niepokojącą rzeczą było to, iż rośliny tutaj zdawały się w lepszej kondycji niż niejedna z tych, które minęli po drodze. Pokrywały je plamy, ale te rośliny nie tylko żyły, a były wręcz bujne.