Выбрать главу

Graendal poczuła odruchowe ukłucie lęku. Był tam! Spoglądał ze szczytu tego wzniesienia, prosto w jej stronę. Na ciemność w sercu świata! Wcześniej nie mogła mieć pewności, że pojawi się tu we własnej osobie ani że Ramshalan miał przekazać swój raport, wędrując przez bramę. W co grał al’Thor? Kazała gołębiowi wylądować na pobliskiej gałęzi. Aran’gar tymczasem skarżyła się obok, że Graendal o niczym jej nie informuje. Zobaczywszy wcześniej gołębia, bez trudu zorientowała się, do czego Graendal zmierza.

Ta tymczasem skoncentrowała się jeszcze mocniej. Smok Odrodzony, człowiek, który był kiedyś Lewsem Therinem Telamonem. Wiedział, gdzie ją znaleźć. Ongiś nienawidził jej z całego serca, ile dzisiaj z tego pamiętał? Czy pamiętał, że zamordowała Yanet?

Oswojeni Aielowie al’Thora przyprowadzili Ramshalana przed jego oblicze, Nynaeve zbadała go saidarem. Tak, najwyraźniej była w stanie odczytać sploty Przymusu. A przynajmniej wiedziała, czego szukać. Będzie musiała zginąć, ponieważ al’Thor na niej polegał, więc jej śmierć przyniesie mu ból. A potem ten sam los spotka ciemnowłosą kochankę Smoka.

Graendal zmusiła gołębia, żeby przefrunął na niższą gałąź. Co al’Thor zrobi w następnej kolejności? Wszystkie jej instynkty zapewniały ją, że nie wykona następnego ruchu, póki nie zorientuje się w jej strategii. Zachowywał się identycznie jak w jej rodzimym Wieku - lubił zastanawiać się, planować, nurzać się w narastającym crescendo, którego zwieńczeniem był szturm.

Zmarszczyła brwi. Co też on mówi? Natężyła uwagę, próbując wyłowić słowa z przypadkowych dźwięków. Przeklęte dziurki uszne gołębia - wszystko brzmiało monotonnym skrzeczeniem. „Callandor”? Dlaczego on wspomina o Callandorze? I skrzyni…

Coś rozbłysło w jego dłoni. Klucz dostępu. Graendal zaparło dech w piersiach. Przyniósł ze sobą to coś? To było prawie równie paskudne jak płomień stosu.

! wtedy zrozumiała. Rozegrano ją.

Zmrożona aż do kości, uciekła z umysłu gołębia, otworzyła oczy. Znajdowała się wciąż w niewielkiej, pozbawionej okien komnacie. Aran’gar stała z zaplecionymi na piersiach rękami, oparta o framugę drzwi.

Al’Thor specjalnie przysłał tu Ramshalana, żeby został schwytany i poddany Przymusowi. Jedynym celem wizyty Ramshalana było upewnienie się, że Graendal jest w twierdzy.

„Światłości! Ależ się zrobił bystry”.

Wypuściła Prawdziwą Moc i objęła znacznie mniej powabnego saidara. Szybko! Była tak roztrzęsiona, że Źródło omalże jej się nie wyrwało. Całą zlewał pot.

Wynosić się stąd. Natychmiast się stąd wynosić.

Otworzyła nową bramę. Aran’gar odwróciła się i teraz wbijała spojrzenie w ścianę, tam, gdzie widziałaby al’Thora, gdyby go mogła zobaczyć

- Tyle Mocy. Co on robi?

Aran’gar. To ona i Delana sporządziły sploty Przymusu. Al’Thor musi dojść do wniosku, że Graendal zginęła. Jeżeli zniszczy pałac, a Przymus wciąż pozostanie na miejscu, będzie wiedział, że chybił i że Graendal wciąż żyje.

Pospiesznie splotła dwie tarcze i jedną oddzieliła od Źródła Aran’gar, drugą Delanę. Obie jęknęły jak na rozkaz. Graendal podwiązała sploty i dodatkowo skrępowała je Powietrzem.

- Graendal? - zapytała Aran’gar, a w jej głosie brzmiała panika. - Co ty…?

Nadchodziło. Graendal skoczyła ku bramie, przetoczyła się przez nią, a potem jeszcze koziołkowała na ziemi. Jakaś gałąź poszarpała jej suknię. Za nią rozbłysło oślepiające światło. Zmagając się ze splotami bramy, zobaczyła jeszcze ostatnie mgnienie przerażonej Aran’gar, a potem wszystko pochłonęła piękna, nieskazitelnie czysta biel. Brama zniknęła, Graendal ogarnęły ciemności.

Leżała, czując nieprawdopodobnie szybkie łomotanie serca, omalże oślepiona blaskiem. Brama, którą splotła w takim pośpiechu, nie mogła prowadzić daleko. Leżała więc teraz w brudnym leśnym poszyciu, na szczycie wzniesienia tuż obok pałacu.

Zalała ją fala poczucia niegodziwości, od której aż skręciło się powietrze i zmarszczył Wzór. Efekt ten zwano ,wrzaskiem stosu” - i nazywano nim tę właśnie chwilę, gdy sama istota stworzenia wyła z bólu.

Drżąc, wypuściła długo wstrzymywany oddech. Lecz musiała zobaczyć. Musiała wiedzieć. Wstała chwiejnie, dopiero teraz dotarło do niej, że skręciła kostkę. Pokuśtykała ku linii drzew, spojrzała w dół.

Kurhan Natrina - cały pałac - zniknął. Wypalony z Wzoru. Na oddalonym grzbiecie wzniesienia nie mogła dostrzec at’Thora, lecz nie miała najmniejszych wątpliwości, gdzie się znajduje.

- Ty… - warknęła. - Stałeś się znacznie groźniejszy, niż przypuszczałam.

Setki pięknych mężczyzn i kobiet, najlepszych, jakich udało się jej zebrać… wszyscy odeszli. Jej warownia, dziesiątki przedmiotów Mocy, jej najlepsza sojuszniczka wśród Wybranych. To była katastrofa.

„Nie” - napomniała odruchowo samą siebie. „Przecież żyję”. Udało się jej wyprzedzić al’Thora. Cóż z tego, jeśli tylko o mgnienie. Teraz będzie pewny, że zginęła.

Nagle zalało ją poczucie bezpieczeństwa, jakiego nie zaznała od czasu ucieczki z więzienia Czarnego. Rzecz jasna, nie należało zapominać, że stała się właśnie przyczyną śmierci jednego z Wybranych. Wielki Władca nie będzie zadowolony.

Pokuśtykała w głąb lasu, już planując następne posunięcie. Które trzeba będzie wykonać z nadzwyczajną, naprawdę nadzwyczajną starannością.

Galad Damodred, Lord Kapitan Komandor Synów Światłości, oswobodził obutą stopę z głębokiego po kostki błota, które wydało bulgoczące mlaśnięcie.

W wilgotnym powietrzu bzyczały chmary bitemów. Odór błota i zastałej wody dławił w gardle. Galad ciągnął za uzdę konia, próbując dotrzeć na bardziej suchy szlak. Za nim podążała długa, kręta czwórkowa kolumna, a każdy z żołnierzy był równie ubłocony, spocony i zmęczony jak on.

Znajdowali się na granicy Ghealdan i Altary, na podmokłych bagniskach, gdzie dawno już dęby i pnącza ustąpiły miejsca wawrzynom oraz pajęczym cyprysom, których poskręcane korzenie rozpościerały się niczym kościste palce. W cuchnącym powietrzu zalegał żar - mimo cienia zarośli i chmur nad głową - było strasznie parno. Jakby się wdychało wstrętną zupę. Galad gotował się w napierśniku i kolczudze, stożkowy hełm dyndał przy siodle, całe ciało swędziało od brudu i słonego potu.

Lecz jakkolwiek żałośnie by się czuł, miał pewność, że obrana przez niego marszruta jest najlepsza. Asunawa nigdy na to nie wpadnie. Wierzchem dłoni otarł pot z czoła i dla dodania ducha tym, którzy wlekli się za nim, przez czas jakiś spróbował iść wyprostowany. Siedem tysięcy ludzi, Synów Światłości, którzy woleli pójść za nim, niż przystać do seanchańskiego najeźdźcy.

Z gałęzi zwisały długie pasma ciemnozielonych mchów niczym strzępy ciała z gnijących trupów. Tu i tam mdlącą monotonię zieleni i szarości zakłócał drobny rozbłysk różu czy fioletu - maleńkie kwiatki tłoczyły się wokół niteczek strumieni. Kontrast był tak uderzający, że w pierwszej chwili miało się wrażenie, że ktoś spryskał ziemię farbą.

Dziwiła sama obecność piękna w takim miejscu. Lecz równocześnie dodawała otuchy - może on też odnajdzie Światłość w swojej sytuacji? Obawiał się, że w tym drugim wypadku nie będzie to takie proste.

Nieustępliwie ciągnął Chrobrego za uzdę. Zza pleców dobiegały go pełne niepokoju strzępy rozmów, przerywanych okazjonalnymi przekleństwami. To miejsce, ten smród i chmary kąśliwych owadów będą próbą dla najlepszych. Za Galadem poszli ci, którzy nie mogli już znieść miejsca, jakim stawał się świat. Świat, nad którym niebo wciąż zasnuwały czarne chmury, gdzie dobrzy ludzie ginęli skutkiem jakichś niepojętych zaburzeń Wzoru, gdzie Salda - Lord Kapitan Komandor, którego pozycję Galad odziedziczył - okazał się mordercą i gwałcicielem.