Выбрать главу

– Już – powiedziałem. – Wracamy do jednostki.

Zostałem strażakiem po to, żeby ratować ludzi, ale żałuję, że nie byłem bardziej konkretny. Trzeba było ułożyć listę osób, które chciałem uratować.

JULIA

Samochód Briana Fitzgeralda jest pełen gwiazd. Na siedzeniu pasażera leżą mapy nieba, za przednią szybą – tabele. Tylne siedzenie to minigaleria kserokopii zdjęć mgławic i planet.

– Przepraszam. – Mój rozmówca czerwienieje. – Nie spodziewałem się, że ktoś będzie dziś ze mną jechał.

Pomagając mu uprzątnąć siedzenie dla mnie, biorę do ręki mapę złożoną z malutkich punkcików.

– Co to jest? – pytam.

– Atlas nieba. – Brian wzrusza ramionami. – Takie hobby.

– Kiedy byłam mała, postanowiłam nadać wszystkim gwiazdom na niebie imiona moich krewnych. Przerażające jest to, że zasnęłam, zanim doszłam do końca ich listy.

– Anna tak naprawdę nazywa się Andromeda. To jedna z galaktyk.

– Fajnie. Lepiej mieć imię po galaktyce niż po jakimś świętym patronie – myślę na głos. – Kiedyś zapytałam mamę, dlaczego gwiazdy świecą. Odpowiedziała, że gwiazdy to latarenki, które Bóg ustawił dla aniołków, żeby nie pogubiły się w niebie, ale kiedy zapytałam tatę o to samo, usłyszałam coś o gazach. Nie wiem, jakim sposobem połączyłam obie te rzeczy, ale wyszło mi, że Bóg karmi aniołki zepsutym jedzeniem, po którym w środku nocy muszą po kilka razy latać do łazienki.

Brian wybucha głośnym śmiechem.

– No proszę. A ja tłumaczyłem moim dzieciakom, na czym polega synteza jądrowa.

– Udało się?

Brian zastanawia się przez chwilę.

– Wydaje mi się, że każde z nich z zamkniętymi oczami znalazłoby na niebie Wielki Wóz.

– Jestem pod wrażeniem. Dla mnie wszystkie gwiazdy są identyczne.

– To wcale nie jest takie trudne. Wystarczy wiedzieć, jak wygląda fragment gwiazdozbioru, dajmy na to Pas Oriona, i nagle okazuje się, że bardzo łatwo jest rozpoznać Rigela w stopie gwiezdnego myśliwego i Betelgezę na ramieniu. – Brian przerywa na moment, jakby się wahał. – Ale i tak dziewięćdziesiąt procent materii we Wszechświecie jest niewidoczne.

– W takim razie skąd wiadomo, że w ogóle istnieje?

Przystajemy na czerwonym świetle.

– Ciemna materia wytwarza pole grawitacyjne. Nie można jej zobaczyć ani wyczuć, ale można zaobserwować, jak przyciąga wszystko inne.

Wczoraj wieczorem, dziesięć sekund po wyjściu Campbella, Izzy wmaszerowała do salonu. Siedziałam na kanapie i właśnie nabierałam tchu, żeby wydać z siebie rozdzierający, ale i oczyszczający jęk; jest to cenna technika, którą każda kobieta powinna stosować w celach terapeutycznych co najmniej raz podczas cyklu księżycowego.

– No tak – powiedziała moja siostra oschłym tonem. – Jak widać, łączą was wyłącznie stosunki zawodowe.

– Podsłuchiwałaś? – Skrzywiłam się.

– Przepraszam, że masz w mieszkaniu takie cienkie ściany, przez które dokładnie było słychać wasze szczebioty.

– Jeśli chcesz mi coś powiedzieć – poradziłam jej – to mów.

– Ja? – Izzy zmarszczyła brwi. – A czy to moja sprawa?

– Masz rację. Nie twoja.

– No właśnie. Zachowam więc moje zdanie dla siebie.

Przewróciłam oczami.

– Gadaj.

– Już myślałam, że nigdy nie zapytasz. – Izzy usiadła na kanapie obok mnie. – Coś ci powiem. Kiedy komar widzi to piękne fioletowe światło, bijące od elektrycznej muchołapki, z początku wydaje mu się, że to sam Bóg. Ale za drugim razem jest już mądrzejszy i wie, że trzeba wziąć nogi za pas.

– Po pierwsze, nie porównuj mnie do komara. Po drugie, komary nie biegają, tylko latają, więc nie mogą wziąć nóg za pas. Po trzecie, drugiego razu nie ma, bo komar nie żyje.

Izzy obdarzyła mnie lekkim uśmieszkiem.

– Jesteś obrzydliwie rzeczowa. Prawdziwy prawnik!

– Ale nie jestem muchą. Nie pozwolę Campbellowi się złapać na byle jaki lep.

– Więc poproś o przeniesienie.

– Sąd to nie wojsko. – Wzięłam poduszkę z kanapy i przytuliłam ją jak pluszowego misia. – Poza tym teraz już nie mogę tego zrobić, bo wyjdę przed nim na niedorajdę, która nie potrafi oddzielić życia zawodowego od jakiejś głupiej, szczeniackiej… przygody.

– Bo nie potrafisz – potrząsnęła głową Izzy – a ten facet to samolubny palant, który cię wyssie i wypluje. Ty jednak, swoją drogą, masz naprawdę potężne ciągoty do najgorszych okazów mężczyzny. Zawsze wybierzesz sobie takiego, przed którym trzeba uciekać jak najdalej. I wiesz co? Nie mam ochoty siedzieć przy tobie i słuchać, jak wmawiasz sobie, że nic nie czujesz do Campbella Alexandra, skoro od piętnastu lat liżesz rany, które ci zadał, bezskutecznie szukając kogoś na jego miejsce.

– No, no… – Spojrzałam na nią przeciągle.

Izzy wzruszyła ramionami.

– Wyszło na to, że ja też musiałam coś z siebie wyrzucić. I że było tego całkiem sporo.

– Nienawidzisz mężczyzn w ogóle czy tylko Campbella?

Izzy udała, że się zastanawia.

– Tylko Campbella – odpowiedziała po chwili.

Marzyłam o tym, żeby zostać sama, żeby móc rzucić o ścianę pilotem, wazonem, a najchętniej siostrą. Ale nie mogłam wyprosić Izzy z mieszkania, do którego wprowadziła się zaledwie kilka godzin temu. Wstałam więc i wzięłam z komódki klucze do drzwi.

– Wychodzę – powiedziałam jej. – Nie czekaj na mnie.

Nie jestem bardzo towarzyska, co poniekąd tłumaczy, dlaczego dotąd nie trafiłam do klubu „Kot Szekspira”, chociaż znajduje się on nie dalej niż cztery przecznice od mojego bloku. Wewnątrz było mroczno, panował tłok, a w powietrzu unosiła się mieszanina zapachu olejku goździkowego i olejku z paczuli. Przepchnęłam się do baru i opadłam na stołek. Obok mnie siedział jakiś facet. Uśmiechnęłam się do niego.

Byłam w takim nastroju, że mogłabym pójść do kina z kolesiem, który nie spytałby nawet, jak mi na imię, i dać mu się macać w ostatnim rzędzie. Miałam ochotę zobaczyć, jak trzech panów walczy o zaszczyt postawienia mi drinka.

Chciałam pokazać Campbellowi Alexandrowi, co stracił.

Mój sąsiad miał oczy koloru nieba, czarne włosy związane w koński ogon i uśmiech jak Cary Grant. Skinął mi uprzejmie głową, a potem odwrócił się do białowłosego mężczyzny, który siedział obok niego, i pocałował go prosto w usta. Rozejrzałam się i dopiero dotarło do mnie, co przegapiłam przy wejściu: bar był pełen facetów bez kobiet, a jakże, ale ci faceci tańczyli ze sobą, flirtowali i podrywali się nawzajem.

– Co podać? – Barman miał fryzurę koloru fuksji. Fioletowe włosy sterczały we wszystkie strony jak kolce jeżozwierza. W chrząstce nosa nosił kółko jak bawół.

– Czy to jest bar dla gejów?

– Nie. To jest kantyna oficerska na West Point. Mam ci czegoś nalać czy będziesz tak siedzieć?

Wskazałam palcem ponad jego ramieniem na butelkę tequili. Barman sięgnął po szklankę. Pogrzebałam w torebce i wyciągnęłam pięćdziesiąt dolarów.

– Całą – powiedziałam. Przyjrzałam się butelce, marszcząc brwi. – Założę się, że Szekspir nie miał żadnego kota.

– Coś cię gryzie? – zapytał barman.

Przyjrzałam mu się, mrużąc oczy.

– Ty nie jesteś gejem.

– Jestem, a jakże.

– Z mojego doświadczenia wynika, że gdybyś był homo, to miałbyś szanse mi się podobać. Tymczasem… – Rzuciłam okiem na zajętą sobą parkę obok i wzruszyłam ramionami, powróciwszy wzrokiem do barmana. Pobladł i oddał mi moją pięćdziesiątkę. Wsunęłam ją z powrotem do portfela. – Kto powiedział, że przyjaciół nie można kupić – mruknęłam pod nosem.

Trzy godziny później w barze byłam już tylko ja no i oczywiście Siedem. Tak nazywał się barman, a ściśle mówiąc, tak nazwał się w sierpniu zeszłego roku, kiedy postanowił zerwać z wszelkimi konotacjami związanymi z imieniem Neil. W imieniu Siedem, jak mi się zwierzył, podobało mu się to, że nie miało kompletnie żadnych skojarzeń.