Выбрать главу

– Powiedz mi – pytam Steph – czy był tu dziś Taylor Ambrose?

Zdziwienie w zmrużonych oczach.

– Wysoki, miły chłopiec. Zaleca się do mojej córki – mówię żartobliwym tonem.

– Och, Saro… – wzdycha Steph. – Byłam pewna, że już o tym słyszałaś. Taylor umarł dziś rano.

Nie wspominam o tym Kate ani słowem. Przez cały miesiąc. Dopóki doktor Chance nie powie, że jej stan poprawił się już na tyle, że można zabrać ją do domu. Dopóki Kate sama nie wmówi sobie, że bez niego jest jej lepiej niż z nim. Nie mam pojęcia, jakich słów powinnam użyć; żadne z nich nie uniesie tak wielkiego ciężaru, tak przytłaczającej treści. Opowiadam Kate, jak wybrałam się do domu Taylora i rozmawiałam z jego matką. Jak zalana łzami, przyznała mi się, że chciała do mnie zadzwonić, ale w głębi duszy czuła tak wielką zazdrość, że słowa, które mogłaby powiedzieć przez telefon, więzły jej w gardle. Dowiedziałam się od niej, że Taylor wrócił z balu rozanielony, z głową w chmurach, a potem w środku nocy obudził ją, bo poczuł się bardzo źle. Miał ponad czterdzieści stopni gorączki. Może to był wirus, może grzyb; w każdym razie doszło do zaburzenia pracy płuc, a potem do zatrzymania akcji serca. Po trzydziestu minutach reanimacji lekarze musieli dać za wygraną.

Nie zwierzam się Kate ze wszystkiego, co powiedziała mi Jenna Ambrose. Nie mówię jej o tym, że kiedy już było po wszystkim, matka Taylora usiadła w pokoju szpitalnym i patrzyła na tego młodego człowieka, który nie był już jej synem. Że siedziała tam przez pięć godzin pewna, że Taylor w końcu się obudzi. Że do tej pory, słysząc hałas na piętrze, myśli, że to on coś robi w swoim pokoju. I że tylko dlatego znajduje w sobie siłę, aby wstać co rano z łóżka, że liczy na te ulotne złudzenia, na te pół sekundy zapomnienia się.

– Kate – mówię. – Bardzo ci współczuję.

Twarz Kate marszczy się jak gnieciony papier.

– Ale ja go kochałam – odpowiada, jakby to mogło wystarczyć, żeby zachować Taylora przy życiu.

– Wiem.

– A ty nic mi nie powiedziałaś.

– Nie mogłam się na to zdobyć. Bałam się, że się załamiesz i przestaniesz walczyć.

Kate zamyka oczy i odwraca głowę, chowając twarz w poduszce. Płacze tak mocno, że uruchamia się aparatura monitorująca, do której wciąż jest podłączona. Alarm sprowadza do pokoju pielęgniarki.

Wyciągam do niej rękę.

– Kochanie, zrobiłam to, co było dla ciebie najlepsze.

Kate nawet na mnie nie patrzy.

– Nie odzywaj się do mnie – mówi cicho. – Świetnie ci to wychodzi.

Przez siedem dni i jedenaście godzin Kate nie chce ze mną rozmawiać. Przywożę ją ze szpitala do domu, razem przestrzegamy zasad izolacji, powtarzamy wszystkie konieczne czynności, bo znamy je już na pamięć. A w nocy leżę w łóżku obok Briana i nie mogę zrozumieć, jak on w ogóle może spać. Wpatruję się w sufit w gorzkim przekonaniu, że choć moja córka jeszcze nie umarła, to już ją straciłam.

Aż wreszcie któregoś dnia przechodzę obok jej pokoju i przez otwarte drzwi widzę, że Kate siedzi na podłodze obłożona fotografiami. Są tam oczywiście, tak jak się spodziewałam, jej zdjęcia z Taylorem, które zrobiliśmy przed wyjściem na bal. Widać na nich Kate odszykowaną jak spod igły, z twarzą zasłoniętą sanitarną maską. Taylor namalował na niej szminką uśmiech; mówił, że to specjalnie do zdjęcia. A Kate, pamiętam, śmiała się z tego. Wydaje się to zupełnie niemożliwe: ten chłopak z krwi i kości, który zaledwie kilka tygodni temu zawrócił w głowie mojej córce, teraz po prostu odszedł, zniknął. Łapie mnie nagły ból, ale zaraz w mojej głowie rozbrzmiewa ostrzegawcze: przyzwyczajaj się.

Kate rozłożyła też inne zdjęcia. Zdjęcia ze swojego dzieciństwa. Na jednym z nich widać ją i Annę na plaży, kucają nad skorupą, w której mieszka krab pustelnik. Na innym jest Kate w przebraniu na Halloween. Na jeszcze innym umazana serkiem śmietankowym przykłada połówki kajzerki do oczu jak okulary.

Na osobnym miejscu leżą jej najwcześniejsze zdjęcia, zrobione, zanim skończyła trzy latka. Jawi się na nich Kate uśmiechnięta od ucha do ucha, demonstrująca wszystkie szczerby, podświetlona przyćmionym światłem słońca. Nieświadoma tego, co ma nadejść.

– Nie pamiętam siebie jako kogoś takiego – mówi Kate. Te pierwsze słowa po tak długiej przerwie z powrotem kładą pomiędzy nami most, chybotliwą szklaną kładkę, po której wchodzę do pokoju mojej córki.

Kładę dłoń na jej dłoni, która spoczywa na fotografii z zagiętym rogiem. Zdjęcie pokazuje malutką Kate z Brianem. Ojciec podrzuca ją, mała wisi w powietrzu rozpłaszczona jak czterołapa rozgwiazda, z rozwianymi włosami, absolutnie pewna, że kiedy zacznie spadać, czeka ją bezpieczne lądowanie. Całkowicie przekonana, że to właśnie się jej należy.

– Jaka ona była piękna – mówi Kate, przesuwając palcem po lśniącym, rumianym policzku tej dziewczynki, której żadna z nas nigdy nie miała okazji poznać.

JESSE

Kiedy miałem czternaście lat, rodzice wysłali mnie na letnie kolonie zorganizowane na farmie. Był to taki obóz dla trudnej młodzieży. Wiecie, jak to wygląda: wstaje się o czwartej rano, idzie doić krowy i szuka się atrakcji. Ciekawi was jakich? Mogę powiedzieć: od pomocników gospodarzy kupuje się dragi, a potem wystarczy się uwalić i dla zabawy można na przykład przewracać krowy. Nieważne. Pewnego dnia miałem pecha: wylosowałem pasienie owiec, czyli, jak to się u nas mówiło: „Idź, Mojżeszu”. Była to nieszczególna fucha, bo trzeba było zapieprzać i ganiać ze sto sztuk zwierzaków po pastwisku, na którym nie rosło nawet jedno drzewo, gdzie można by się schować przed słońcem.

To mało powiedziane, że nie ma głupszego zwierzęcia niż owca. Wiecie, co robią owce? Wpadają na płoty. Potrafią się zgubić w kojcu o rozmiarach dwa metry na dwa. Nie pamiętają, gdzie szukać żarcia, chociaż kładzie się im je w tym samym miejscu codziennie od trzech lat. No, a poza tym owce to wcale nie są puszyste futrzaczki, które się liczy przed zaśnięciem. Owce śmierdzą, beczą, aż uszy puchną, i w ogóle są na maksa wkurzające.

W każdym razie tego dnia, kiedy musiałem ganiać te owce, podwędziłem komuś numer takiego pisemka, miało tytuł „Zwrotnik Raka”. Przeglądałem je sobie, zaginając strony, na których było widać kawałek niezłego ciała. Nagle usłyszałem wrzask. Zaznaczam, że w tamtym momencie byłem na sto procent pewien, że to nie było zwierzę. Dlaczego? Bo jeszcze nigdy w życiu nie słyszałem takiego głosu. Pobiegłem tam, skąd dochodził, spodziewając się znaleźć jakiegoś biedaka zrzuconego przez konia, z nogą zawiniętą jak precel, albo frajera, co przypadkiem podziurawił sobie flaki własną spluwą. Zamiast tego na brzegu strumienia, otoczona wianuszkiem przypatrujących się jagniątek, leżała rodząca owca.

Nie trzeba było być weterynarzem, żeby domyślić się, że zwierzę nie robi takiego harmidru, kiedy wszystko idzie zgodnie z planem. I faktycznie: spomiędzy nóg biedaczki sterczały dwa malutkie kopytka. Owca leżała na boku, dysząc ciężko. Zwróciła na mnie jedno czarne oko, przyćmione bólem, a potem jakby oklapła. Zrozumiałem, że się poddała.

A ja nie mogłem pozwolić, żeby coś mi zdechło na dyżurze, choćby tylko dlatego, że ci hitlerowcy, nasi niby to opiekunowie, kazaliby mi wtedy zakopać padłe zwierzę. Przegoniłem resztę owiec, przykląkłem, złapałem za patykowate, śliskie nóżki małego i zacząłem szarpać. Rodząca owca darła się przy tym jak każda matka, z której na siłę wyrywa się dziecko.

Jagnię wyszło wreszcie na zewnątrz, a nogi miało poskładane jak ostrza w szwajcarskim scyzoryku. Na głowie miało srebrzysty woreczek, podobny w dotyku do wnętrza policzka dotykanego językiem. Nie oddychało.