Zadzwonił telefon. Tym razem nie czekałem, aż włączy się sekretarka. Podniosłem słuchawkę i powiedziałem „halo”.
– Will?
– Tak?
– Tu Yvonne Sterno – przypomniała. – Jimmy Olson w wydaniu Albuquerque.
– Co masz?
– Siedziałam nad tym całą noc.
– I co?
– To wygląda coraz dziwniej.
– Słucham.
– No dobrze, poprosiłam mojego człowieka o sprawdzenie zgłoszeń i rejestrów podatkowych. Pracuje na państwowej posadzie i musiałam skłonić ją do pracy po godzinach. Za zwyczaj prędzej można przemienić wodę w wino lub zmusić mojego wuja do wystawienia czeku, niż skłonić urzędnika państwowego…
– Yvonne? – przerwałem.
– Tak?
– Załóżmy, że jestem pod wrażeniem twojej siły perswazji.
– Powiedz mi, czego się dowiedziałaś.
– No tak, dobrze, masz rację. – Usłyszałem szelest przewracanych kartek. – Dom, który stał się miejscem zbrodni, wynajęła firma o nazwie Cripco.
– Która…?
– Jest tylko parawanem. Przykrywką. Nikt nic nie wie. Zastanowiłem się.
– Owen Enfield miał samochód. Szarą hondę accord.
– Również wynajętą przez zacną Cripco.
– Może dla nich pracował.
– Może. Właśnie usiłuję to sprawdzić.
– Gdzie teraz znajduje się ten samochód?
– To kolejna interesująca sprawa – odparła Yvonne. Policja znalazła wóz porzucony przed hipermarketem w Lacida, około trzystu kilometrów na południe.
– Gdzie podział się Owen Enfield?
– Mam zgadywać? Nie żyje. Z tego, co wiemy, był jedną z ofiar.
– A kobieta i dziewczynka? Gdzie one są?
– Nie wiadomo. Do diabła, nawet nie znam ich nazwisk.
– Rozmawiałaś z sąsiadami?
– Owszem. Jest tak, jak mówiłam: nikt nic o nich nie wie.
– A rysopisy?
– Ach.
– Co „ach”?
– Właśnie o tym chciałam z tobą porozmawiać.
Squares jeszcze jadł, ale widziałem, że pilnie słucha. Katy ubierała się albo składała kolejną ofiarę porcelanowemu tronowi.
– Rysopisy są bardzo niedokładne – ciągnęła Yvonne. Kobieta po trzydziestce, atrakcyjna, brunetka. To właściwie wszystko, co powiedzieli mi sąsiedzi. Nikt nie wie, jak nazywała się dziewczynka. Miała około jedenastu lub dwunastu lat i jasne włosy. Jedna z sąsiadek powiedziała, że mała była śliczna jak obrazek, ale które dziecko w tym wieku nie jest?
– Pana Enfielda opisano jako mężczyznę wysokiego, z ostrzyżonymi na jeża siwymi włosami i kozią bródką. Mniej więcej czterdziestoletniego.
– Zatem on nie był jedną z ofiar – powiedziałem.
– Skąd wiesz?
– Widziałem zdjęcia z miejsca zbrodni.
– Kiedy?
– Gdy przesłuchiwało mnie FBI w sprawie śmierci mojej dziewczyny.
– Widziałeś ofiary?
– Niezbyt dobrze, ale wystarczająco, aby zauważyć, że żadna z nich nie była ostrzyżona na jeża.
– Hm. Zatem wygląda na to, że cała rodzina zniknęła.
– Tak.
– Jeszcze jedno, Will.
– Co takiego?
– Stonepointe to zamknięta społeczność. Prawie samowystarczalna.
– To znaczy?
– Znasz QuickGo, tę sieć domów spożywczych?
– Jasne – odparłem. – Tu też je mamy.
Squares zdjął okulary i spojrzał na mnie pytająco. Wzruszyłem ramionami, a on się przysunął.
– No więc, na skraju osiedla jest duży sklep QuickGo powiedziała Yvonne. – Prawie wszyscy mieszkańcy się w nim zaopatrują.
– I co?
– Jedna z sąsiadek przysięga, że widziała tam Owena Enfielda o trzeciej w dniu morderstwa.
– Nie nadążam, Yvonne.
– Chodzi o to, że we wszystkich placówkach QuickGo są zainstalowane kamery. – Zamilkła i po chwili dodała: Teraz nadążasz?
– Taak, myślę, że tak.
– Już to sprawdziłam – ciągnęła. – Nagrane kasety przechowują przez miesiąc.
– Zatem gdybyśmy zdobyli taśmę, moglibyśmy przyjrzeć się panu Enfieldowi.
– Owszem, gdyby. Dyrektor sklepu stanowczo oświadczył, że mi ich nie udostępni.
– Musi być jakiś sposób – zauważyłem.
– Jestem otwarta na propozycje, Will. Squares położył dłoń na moim ramieniu.
– W czym rzecz?
Zasłoniłem dłonią słuchawkę i wyjaśniłem mu.
– Znasz kogoś związanego z QuickGo? – zapytałem.
– Choć to może zabrzmi niewiarygodnie, ale nie.
Do licha. Yvonne zaczęła podśpiewywać hymn QuickGo, jedną z tych potwornych melodyjek, które wpadają ci w ucho i rykoszetują w czaszce, bezskutecznie szukając wyjścia. Przypomniałem sobie ich najnowszą kampanię reklamową, której towarzyszy przeróbka tej starej melodii. Dodali gitarę elektryczną, syntezator i gitarę basową oraz popularną piosenkarkę pop, znaną jako Sonay.
Chwileczkę. Sonay.
Squares spojrzał na mnie.
– Co jest?
– Myślę, że jednak będziesz mógł mi pomóc – odparłem.
33
Sheila i Julie należały do korporacji Chi Gamma. Miałem jeszcze samochód wypożyczony na nocną wyprawę do Livingston, więc Katy i ja postanowiliśmy odbyć dwugodzinną przejażdżkę do Haverton College w Connecticut i spróbować czegoś się dowiedzieć.
Nieco wcześniej zadzwoniłem do tamtejszego dziekanatu, żeby sprawdzić kilka faktów. Uzyskałem informację, że opiekunką korporacji była wówczas niejaka Rose Baker. Pani Baker przed trzema laty odeszła na emeryturę i przeprowadziła się do domku w miasteczku akademickim, naprzeciw uczelni. Spotkanie z nią miało być głównym celem naszej wycieczki. Stanęliśmy przed siedzibą Chi Gamma. Pamiętałem ją z moich zbyt rzadkich wizyt w czasach studiów w Amherst College. Na pierwszy rzut oka było widać, że to siedziba korporacji. Od frontu biegła biała kolumnada z łagodnymi karbowaniami, nadającymi całości kobiecy wygląd. Nie wiadomo czemu skojarzyła mi się z tortem weselnym.
Natomiast domek Rose Baker był – delikatnie mówiąc – znacznie mniej okazały. Niegdyś czerwone ściany były teraz bure. Zasłony w oknach wyglądały, jakby poszarpał je kot. Z gontów łuszczyła się farba, jakby dom cierpiał na przewlekły łojotok.
W innych okolicznościach umówiłbym się na spotkanie. W serialach telewizyjnych nigdy tego nie robią. Detektyw przyjeżdża, a rozmówca zawsze jest w domu. Dotychczas uważałem to za przejaw braku wyobraźni i realizmu, ale teraz popatrzyłem na to inaczej. Po pierwsze, gadatliwa dama z dziekanatu poinformowała mnie, że Rose Baker rzadko wychodzi z domu, a jeżeli już, to raczej niedaleko. Po drugie – i sądzę, że to ważniejszy powód – gdybym zadzwonił do Rose Baker, a ona zapytała, dlaczego chcę z nią rozmawiać, co bym odpowiedział? Cześć, pogadajmy o morderstwie? Nie, lepiej pokazać się z Katy i zobaczyć, co z tego wyniknie. Jeśli jej nie zastaniemy, zawsze możemy przejrzeć archiwa w bibliotece albo odwiedzić siedzibę korporacji. Nie miałem pojęcia, co to mogłoby nam dać, ale i tak poruszałem się po omacku.
Podchodząc do drzwi Rose Baker, mimo woli zazdrościłem obładowanym plecakami studentom, których widziałem krążących tu i ówdzie. Bardzo dobrze wspominam czasy college'u. Wszystko mi się tam podobało. Lubiłem przestawać z rozlazłymi, leniwymi kolegami. Podobało mi się życie na własną rękę, zwlekanie z praniem, jadanie pizzy o północy. Uwielbiałem pogawędki z otwartymi, hipisowatymi profesorami. Kochałem dyskutować o wzniosłych ideach i surowych prawdach życia, które nigdy nie miały prawa wstępu na zielone tereny naszego uniwersyteckiego miasteczka.
Kiedy stanęliśmy na opatrzonej wesołym powitalnym napisem wycieraczce, usłyszałem znajomą piosenkę, sączącą się przez drewniane drzwi. Skrzywiłem się i nadstawiłem ucha. Dźwięki były stłumione, ale brzmiały jak piosenka Eltona Johna – ta zatytułowana Candle In the Wind z klasycznego podwójnego albumu Goodbye Yellow Brick Road. Zapukałem do drzwi.