– Musisz być duszą towarzystwa, John.
– Rzeczywiście – przytaknął Asselta. Spoważniał i powiedział: – Tylko czemu mnie to bawi, Philipie? Co się ze mną stało, z moją moralną busolą, że czuję się żywy tylko wtedy, gdy pozbawiam kogoś życia?
– Chyba nie zamierzasz winić za to tatusia, co, John?
– Nie, to byłoby zbyt proste. – Odstawił szklaneczkę i spojrzał McGuane'owi w twarz. – Zabiłbyś mnie, Philipie?
– Gdybym na cmentarzu nie załatwił twoich ludzi, kazałbyś mnie zabić? McGuane wolał powiedzieć prawdę.
– Nie wiem – rzekł. – Zapewne.
– A jesteś moim najlepszym przyjacielem.
– A ty pewnie moim. Duch roześmiał się.
– Nie ma co, dobrana z nas para, no nie, Philipie? McGuane nie odpowiedział.
– Poznałem Kena, kiedy miałem cztery lata – ciągnął Duch. – Wszystkie dzieci z sąsiedztwa ostrzegano, żeby trzymały się z dala od naszego domu. Asseltowie wywierają zły wpływ, tak im mówiono. Wiesz, jak było.
– Wiem – przytaknął McGuane.
– Kena to przyciągało. Uwielbiał chodzić po naszym domu.
– Pamiętam, jak znaleźliśmy spluwę mojego starego. Mieliśmy wtedy chyba po sześć lat. Urzekło nas poczucie władzy.
– Wykorzystaliśmy spluwę, żeby sterroryzować Richarda Wernera. Chyba go nie znałeś, wyprowadzili się, gdy byliśmy w trzeciej klasie. Porwaliśmy go i przywiązali do drzewa.
– Płakał i się zmoczył.
– A wam się to spodobało. Duch powoli pokiwał głową.
– Być może.
– Mam pytanie – rzekł McGuane.
– Słucham.
– Skoro twój ojciec miał broń, to czemu załatwiłeś Skinnera nożem? Duch potrząsnął głową.
– Nie chcę o tym mówić.
– Nigdy nie mówisz.
– Zgadza się.
– Dlaczego?
Potraktował to pytanie dosłownie.
– Mój stary zorientował się, że bawimy się jego bronią.
– Porządnie mnie sprał.
– Często to robił?
– Tak.
– Próbowałeś się kiedyś na nim odegrać? – zapytał McGuane.
– Na moim ojcu? Nie. Był zbyt żałosną postacią. Nigdy nie pogodził się z tym, że matka nas zostawiła. Myślał, że ona wróci. Przygotowywał się na tę chwilę. Kiedy sobie wypił, siedział sam na ganku, rozmawiał z nią i śmiał się, a potem zaczynał płakać. Złamała mu serce. Raniłem ludzi, Philipie, i byłem świadkiem, jak błagali o śmierć. Chyba jednak nigdy nie widziałem tak smutnej postaci, jaką był mój ojciec, płaczący po odejściu matki.
Leżący na podłodze Joshua Ford cicho jęknął. Żaden z nich nie zwrócił na to uwagi.
– Gdzie teraz jest twój ojciec? – zapytał McGuane.
– W Cheyenne, w stanie Wyoming. Przestał pić, znalazł sobie dobrą kobietę. Stał się na odmianę dewotem. Zamienił alkohol na Boga – jeden nałóg na drugi.
– Rozmawiasz z nim czasem?
– Nie – odparł cicho Duch. Pili w milczeniu.
– A co z tobą, Philipie? Nie byłeś biedny ani bity. Miałeś normalną rodzinę.
– Zwyczajnych rodziców – przytaknął McGuane.
– Wiem, że twój wuj był w mafii. To on wciągnął cię do interesu. Jednak mogłeś wybrać inną drogę. Czemu tego nie zrobiłeś?
McGuane zachichotał.
– O co chodzi?
– Różnimy się bardziej, niż sądziłem.
– Jak to?
– Ty żałujesz – odparł McGuane. – Robisz to, sprawia ci to przyjemność i jesteś w tym dobry. Uważasz się jednak za złego człowieka. – Nagle wyprostował się. – Mój Boże.
– Jesteś niebezpieczniejszy, niż sądziłem, John.
– A to czemu?
– Nie wróciłeś tu z powodu Kena – rzekł McGuane i ściszywszy głos, dodał: – Wróciłeś z powodu tej małej, tak?
Duch pociągnął łyk brandy. Wolał nie odpowiadać.
– Te wybory i światy alternatywne, o których wspomniałeś – ciągnął McGuane. – Myślisz, że gdyby Ken umarł tamtej nocy, wszystko byłoby inaczej.
– Istotnie, świat byłby inny – zauważył Duch.
– Może jednak nie lepszy – odparował McGuane, a potem spytał: – I co teraz?
– Will musi z nami współpracować. Tylko on może wywabić Kena z kryjówki.
– On nam nie pomoże. Duch zmarszczył brwi.
– Kto jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć lepiej.
– Jego ojciec? – zapytał McGuane Nie.
– Siostra?
– Ona jest za daleko – odparł Duch.
– Masz jakiś pomysł?
– Zastanów się – zachęcił Duch.
McGuane zrobił to. A kiedy znalazł odpowiedź, uśmiechnął się szeroko.
– Katy Miller.
46
Pistillo nie spuszczał ze mnie oka, wypatrując reakcji na tę niespodziewaną wiadomość. Ja jednak szybko doszedłem do siebie. Może teraz wszystko zaczynało nabierać sensu.
– Złapaliście mojego brata?
– Tak.
– I sprowadziliście go z powrotem do Stanów?
– Tak.
– A dlaczego nie pisały o tym gazety?
– Zrobiliśmy to po cichu – wyjaśnił Pistillo.
– Ponieważ baliście się, że McGuane się o tym dowie?
– Głównie z tego powodu.
– I z jakiego jeszcze? Pokręcił głową.
– Wciąż chciałeś dopaść McGuane'a – powiedziałem.
– Tak.
– A mój brat mógł go wydać.
– Mógł nam pomóc.
– A więc zawarliście z nim następną umowę.
– Raczej odnowiliśmy starą. Mgła zaczęła się rozwiewać.
– Objęliście go programem ochrony świadków? Pistillo skinął głową.
– Początkowo trzymaliśmy go w hotelu, pod strażą. Wiele informacji, jakie twój brat mógł nam przekazać, się zdezaktualizowało. Wciąż nadawał się na koronnego świadka – zapewne najważniejszego, jakim dysponowaliśmy – ale potrzebowaliśmy czasu. Nie mogliśmy w nieskończoność trzymać go w hotelu, a on nie chciał tam tkwić. Wynajął dobrego prawnika i zawarliśmy ugodę. Znaleźliśmy mu dom w Nowym Meksyku. Codziennie musiał meldować się jednemu z naszych agentów. Planowaliśmy wezwać go we właściwym czasie, żeby złożył zeznania. Gdyby złamał umowę, natychmiast znów wysunęlibyśmy przeciwko niemu wszystkie stare oskarżenia, włącznie z tym o zamordowanie Julie Miller.
– I co poszło nie tak?
– McGuane się o tym dowiedział.
– Skąd?
– Nie wiemy. Może był jakiś przeciek. Tak czy inaczej wysłał swoich goryli, żeby zabili twojego brata.
– Te dwa ciała w domu – powiedziałem.
– Tak.
– Kto ich zabił?
– Uważamy, że twój brat. Nie docenili go. Zabił ich i ponownie uciekł.
– A teraz znów chcecie go schwytać.
Błądził wzrokiem po zdjęciach na drzwiach lodówki.
– Tak.
– Tylko że ja nie wiem, gdzie on jest.
– Posłuchaj, może spieprzyliśmy to, jednak Ken musi wrócić. Damy mu ochronę, całodobową obstawę, bezpieczną melinę, cokolwiek zechce. To marchewka. Kijem jest wyrok skazujący, jeśli nie zechce współpracować.
– Czego ode mnie oczekujecie?
– W końcu się z tobą skontaktuje.
– Skąd ta pewność?
Westchnął i zapatrzył się w szklankę.
– Skąd ta pewność? – powtórzyłem.
– Ponieważ – odrzekł Pistillo – Ken już do ciebie dzwonił. Tona ołowiu przygniotła mi pierś.
– Dwukrotnie dzwoniono do twojego domu z Albuquerque, z budki telefonicznej znajdującej się w pobliżu miejsca zamieszkania twojego brata – ciągnął. – Pierwszy raz tydzień przed śmiercią tych dwóch goryli. Drugi zaraz potem.
Powinienem być zaszokowany, ale nie byłem. Może w końcu wszystkie elementy układanki zaczęły do siebie pasować, tylko nie podobał mi się ten obraz.
– Nic nie wiedziałeś o telefonach, prawda, Will?