– Należy jeszcze wziąć po uwagę Carly. – Squares wskazał za okno. – Ratowanie dzieci. Przecież od tego jesteśmy, prawda?
– Taak – mruknąłem i zaraz dodałem: – A skoro mowa o dzieciach…
Czekałem. Nie widziałem jego oczu, gdyż często, jak w tej starej piosence Coreya Harta, nosił w nocy ciemne okulary, ale mocniej zacisnął dłonie na kierownicy.
– Squares?
– Rozmawiamy o tobie i Sheili – uciął.
– To już przeszłość. Czegokolwiek się dowiemy, to niczego nie zmieni.
– Skupmy się na jednym, dobrze?
– Niedobrze – odparłem. – Tu chodzi o przyjaźń. To ma być ulica dwukierunkowa. Potrząsnął głową. Milczeliśmy. Patrzyłem na jego dziobatą, nieogoloną twarz. Tatuaż wydawał się ciemniejszy. Squares przygryzał dolną wargę. Po jakimś czasie powiedział:
– Nigdy nie mówiłem Wandzie.
– O swoim dzieciaku?
– O synu – rzekł cicho Squares.
– Gdzie on teraz jest?
Zdjął jedną rękę z kierownicy i podrapał się po brodzie. Zauważyłem, że palce lekko mu drżały.
– Znalazł się dwa metry pod ziemią, gdy skończył trzy lata. Zamknąłem oczy.
– Miał na imię Michael. Nie chciałem go. Widziałem go tylko dwa razy. Zostawiłem go z matką, siedemnastoletnią narkomanką, której nie powierzyłbyś psa. Pewnego dnia, gdy Michael miał już trzy latka, wsiadła naćpana do samochodu i zderzyła się czołowo z półciężarówką. Oboje zginęli na miejscu. Do tej pory nie wiem, czy to było samobójstwo, czy nie.
– Przykro mi – powiedziałem.
– Michael miałby teraz dwadzieścia jeden lat.
Usiłowałem znaleźć słowa pocieszenia. Nie wychodziło mi to, ale i tak spróbowałem.
– To było dawno temu. Byłeś chłopcem.
– Nie próbuj mnie usprawiedliwić, Will.
– Nie próbuję. Chcę tylko powiedzieć, że… – Nie miałem pojęcia, jak to wyrazić. – Gdybym ja miał dziecko, poprosił bym cię, żebyś został jego ojcem chrzestnym i opiekunem, gdyby coś mi się stało. Nie zrobiłbym tego z przyjaźni czy lojalności, ale we własnym interesie. Dla dobra mojego dziecka.
– Pewnych rzeczy nigdy nie można wybaczyć.
– Nie zabiłeś go, Squares.
– Jasne, pewnie, jestem niewinny.
Stanęliśmy na czerwonym świetle. Squares włączył radio. Gadanina. Jedna z tych rozgłośni reklamowych, sprzedająca cudowny lek odchudzający. Pospiesznie wyłączył radio. Pochylił się i oparł oba przedramiona na kierownicy.
– Widzę te dzieciaki. Staram sie je ratować. Wciąż wierzę, że jeśli dość ich ocalę, to może uratuję Michaela. – Zdjął okulary przeciwsłoneczne. W jego głosie pojawiła się stanowcza nuta. – Zawsze wiedziałem, że obojętnie co zrobię, ja nie jestem wart ratowania.
Potrząsnąłem głową. Usiłowałem wymyślić coś pocieszającego, oświecającego, a przynajmniej odwracającego uwagę, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Wszystko wydawało się płaskie i głupie. Jak w przypadku większości tragedii, słowa Squaresa wiele wyjaśniały, ale nic nie mówiły o nim samym.
W końcu powiedziałem tylko:
– Mylisz się.
Założył z powrotem ciemne okulary i zapatrzył się przed siebie. Widziałem, że znowu zamyka się w sobie. Postanowiłem nie popuszczać.
– Mówisz, że powinniśmy wziąć udział w tym pogrzebie, ponieważ jesteśmy coś winni Sheili. A co z Wandą?
– Will?
– Taak.
– Chyba nie chcę już o tym rozmawiać.
48
Poranny lot do Boise przebiegł zupełnie spokojnie. Wystartowaliśmy z LaGuardia, które mogłoby być paskudniejszym lotniskiem tylko przy poważnym zaangażowaniu boskiej opatrzności. Zająłem miejsce w klasie ekonomicznej, za drobną staruszką, która przez cały lot maksymalnie rozkładała fotel, opierając go o moje kolana. Oglądanie jej siwych loczków i bladego skalpu (gdyż w tej pozycji głowę miała prawie na moich udach) skutecznie odwracało moją uwagę.
Squares siedział po mojej prawej ręce. Czytał artykuł o sobie w Yoga Journal. Co jakiś czas kiwał głową nad czymś, co o sobie wyczytał, i mówił:
– To prawda, szczera prawda, właśnie taki jestem.
Robił to, żeby mnie zdenerwować. Właśnie dlatego jest moim najlepszym przyjacielem. Wytrzymałem jakoś do chwili, gdy ujrzeliśmy napis „Witamy w Mason, Idaho”. Squares wynajął buicka skylarka. Dwukrotnie zgubiliśmy drogę. Nawet tutaj, niby to w leśnej okolicy, dominowały długie ciągi handlowe. Mijaliśmy hipermarkety: Chef Central, Home Depot, Old Navy – molochy nadające całemu krajowi monotonnie jednolity wygląd.
Kościół był mały, biały i bardzo skromny. Zauważyłem Ednę Rogers. Stała sama na uboczu, paląc papierosa. Squares zatrzymał samochód. Wysiadłem. Trawa zbrązowiała od słońca.
Edna Rogers spojrzała w naszym kierunku. Nie odrywając ode mnie wzroku, wypuściła długą smugę dymu.
Ruszyłem ku niej, Squares mnie nie odstępował. Czułem się pusty, daleki. Przyjechaliśmy tu na pogrzeb Sheili, ta myśl przebiegła mi przez głowę niczym obraz na ekranie zepsutego telewizora.
Edna Rogers zaciągnęła się papierosem. Oczy miała suche.
– Nie wiedziałam, czy pan dotrze – powiedziała.
– Ale jestem.
– Dowiedział się pan czegoś o Carly?
– Nie – odparłem, niezupełnie zgodnie z prawdą. A pani? Przecząco pokręciła głową.
– Policja nie szuka zbyt energicznie. Mówią, że nie ma żadnych dowodów na to, że Sheila miała córkę. Sądzę, że oni nie wierzą w jej istnienie.
Reszta była szeregiem niewyraźnych obrazów. Squares wtrącił się i złożył jej kondolencje. Przybyli inni żałobnicy. Głównie mężczyźni w garniturach. Słuchając ich rozmów, zrozumiałem, że większość z nich pracowała z ojcem Sheili w fabryce produkującej silniki do bram garażowych. Wydało mi się to dziwne, ale wtedy nie wiedziałem dlaczego. Uścisnąłem dłonie i natychmiast zapomniałem nazwiska. Ojciec Sheili był wysokim, przystojnym mężczyzną. Powitał mnie niedźwiedzim uściskiem i wrócił do swoich współpracowników. Sheila miała brata i siostrę, młodszych od niej, skwaszonych i roztargnionych.
Wszyscy staliśmy na zewnątrz, jakbyśmy obawiali się rozpocząć ceremonię. Ludzie skupili się w grupkach. Młodsi otoczyli brata i siostrę Sheili. Jej ojciec stał w kręgu mężczyzn w garniturach i szerokich krawatach. Wszyscy kiwali głowami. Kobiety zgromadziły się przy drzwiach.
Squares przyciągał spojrzenia, ale był do tego przyzwyczajony. Do zakurzonych dżinsów włożył granatowy blezer i szary krawat. Włożyłby garnitur, powiedział mi z uśmiechem, ale wtedy Sheila by go nie poznała.
W końcu żałobnicy zaczęli wchodzić do środka. Byłem zaskoczony tak dużą liczbą obecnych, ale wszyscy oni przyszli ze względu na rodzinę Sheili, a nie dla niej samej. Wyjechała stąd dawno temu. Edna Rogers przysunęła się i wzięła mnie pod rękę, patrząc z wymuszonym, dzielnym uśmiechem. Wciąż nie wiedziałem, co o niej myśleć.
Weszliśmy do kościoła na końcu. Słyszałem szepty, że Sheila wygląda „jak żywa”. Nie jestem religijny, ale podoba mi się sposób w jaki my, Żydzi, chowamy naszych zmarłych – jak najszybciej do ziemi. Nie otwieramy trumien.
Nie lubię otwartych trumien.
Przechodzi mnie dreszcz, gdy patrzę na ciało zmarłego, pozbawione energii i płynów życiowych, zabalsamowane, ładnie ubrane, umalowane i wyglądające jak eksponat z muzeum figur woskowych madame Toussand albo gorzej, „jak żywe”, tak że niemal spodziewasz się, że denat zaraz zacznie oddychać lub usiądzie. Co więcej, jaki wpływ ma na żałobników widok tak wyeksponowanych zwłok? Czy chciałem zapamiętać Sheilę leżącą tu z zamkniętymi oczami w miękko wyściełanej (dlaczego trumny zawsze są tak dobrze wyściełane?) i hermetycznie zamkniętej mahoniowej skrzyni? Snułem takie ponure, przygnębiające myśli, stojąc z Edną Rogers na końcu kolejki, bo naprawdę ustawiliśmy się w kolejce, aby popatrzyć na puste naczynie ducha.