– Którym?
– W Cycach.
Słowo to wydało się Myronowi tak brzydkie, że wypowiadając je, z trudem powstrzymał grymas.
– Ciekawe.
– Dlaczego?
– Bo to stosunkowo nowe pismo, ale sprzedaje się kiepsko, o niebo gorzej od najsłabiej rozchodzących się miesięczników GP. Wydam jeszcze jeden, dwa numery i pewnie je zlikwiduję.
– A ile pism pan wydaje?
– Sześć.
– I wszystkie w stylu Cyców?
Nickler zaśmiał się.
– Owszem, to magazyny porno, ale wydawane jak najbardziej legalnie.
Myron podał mu egzemplarz, który dostał od Christiana.
– Kiedy je wydrukowano? – spytał.
Fred Nickler ledwie zerknął na pismo.
– Cztery dni temu – odparł.
– Tylko cztery?
– To najnowszy numer, dopiero co trafił do sprzedaży. Aż dziw, że go zdobyliście.
– Kto zapłacił za to ogłoszenie? – spytał Myron, otwierając magazyn na właściwej stronie.
Nickler włożył okulary z połówkami szkieł.
– Za które?
– W dolnym rzędzie. W Eroserwisie.
– A! W sekstelefonach.
– O co chodzi?
– Nikt nie zapłacił.
– Jak to?
– To specyfika branży. Ktoś dzwoni i chce, żebym zamieścił jego ogłoszenie w rubryce sekstelefonów. Mówię mu, ile to kosztuje, a wtedy słyszę: „O rany, dopiero startuję, nie stać mnie!”. Jeżeli przekona mnie do pomysłu, to idę z nim na układ pół na pół. Ja biorę na siebie koszty reklamy, a wspólnik sprawy techniczne – telefony, linie, dziewczyny do ich obsługi i resztę. Zyski dzielimy po połowie. To ogranicza nasze ryzyko.
– Często pan to robi?
Nickler skinął głową.
– Sekstelefony stanowią dziewięćdziesiąt procent ogłoszeń w moich pismach. Partycypuję w trzech czwartych z nich.
– A kto jest pańskim wspólnikiem w przedsięwzięciu, o które pytam?
Nickler przyjrzał się zdjęciu w magazynie.
– Panowie nie są z policji?
– Nie.
– Prywatni detektywi?
– Nie.
Zdjął okulary.
– To mała firma – rzekł. – Znalazłem sobie własne skromne miejsce na rynku. I dobrze mi z tym. Nikt mi nie przeszkadza ani ja nikomu. Unikam rozgłosu.
Myron zerknął na Wina. Nickler miał rodzinę, prawdopodobnie ładny dom w Tenafly, wśród sąsiadów uchodził za wydawcę. Można go było nacisnąć.
– Będę z panem szczery – powiedział. – Jeśli pan nam nie pomoże, wyniknie z tego grubsza sprawa. Trafi do gazet, telewizji, wszędzie.
– Czy to groźba?
– Ależ skąd. – Myron sięgnął do portfela, wyjął pięćdziesiąt dolarów i położył je na biurku. – Interesuje nas tylko, kto zamieścił to ogłoszenie.
Nickler odepchnął banknot od siebie.
– Nie gramy w filmie – powiedział z nagle zirytowaną miną. – Nie potrzebuję łapówki. Jeśli ten gość coś przeskrobał, nie chcę mieć z nim do czynienia. W tej branży i tak jest dość problemów. Działam uczciwie. Żadnych nieletnich, nic nielegalnego. Absolutnie.
Myron zerknął na Wina.
– A nie mówiłem? Niewiniątko.
– Myślcie sobie, co chcecie – odparł Nickler tonem wskazującym, że słyszał to już wiele razy. – To interes jak każdy inny. Jestem uczciwym biznesmenem, legalnie zarabiającym na życie.
– Wzorowym Amerykaninem.
Fred Nickler wzruszył ramionami.
– Nie bronię wszystkiego w tym biznesie, ale jest wiele gorszych. IBM, Exxon, Union Carbide – to są prawdziwe potwory, prawdziwi wyzyskiwacze. Ja nie kradnę. Nie kłamię. Zaspokajam potrzeby społeczne.
Win pokręcił głową, powstrzymując Myrona od ciętej riposty. Słusznie. Nie było sensu zrażać sobie faceta.
– Da nam pan nazwisko tego wspólnika i adres? – spytał Myron.
Nickler otworzył szufladę i wyjął teczkę.
– Ma jakieś kłopoty?
– Musimy z nim porozmawiać.
– W jakiej sprawie?
– Wolałby pan nie wiedzieć – odezwał się po raz pierwszy Win.
Fred Nickler zawahał się, ale widząc jego spojrzenie, skinął głową.
– Firma nazywa się ABC. W Hoboken mają skrytkę pocztową numer siedemset osiemdziesiąt pięć. Właścicielem jest niejaki Jerry. Nic więcej o nim nie wiem.
– Dziękuję. – Myron wstał. – Aha, jeszcze jedno. Czy widział pan tę blondynkę z ogłoszenia?
– Nie.
– Na pewno?
– Na pewno.
– Gdyby było inaczej albo coś przyszło panu do głowy, to proszę o telefon.
Myron wręczył wizytówkę.
Nickler miał taką minę, jakby chciał o coś spytać. Raz po raz zerkał na zdjęcie Kathy, w końcu jednak poprzestał na zwykłym „Oczywiście”.
– I co myślisz? – zagadnął Win, kiedy stamtąd wyszli.
– Kłamie – odparł Myron.
– Mogę skorzystać z telefonu? – spytał w jaguarze.
Win skinął głową, nie zdejmując nogi z pedału gazu.
Prędkościomierz wskazywał sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. Żeby nie patrzeć na śmigające domy, Myron wpatrywał się w niego niczym w licznik podczas długiego kursu taksówką. Wystukał numer biura. Esperanza podniosła słuchawkę po pierwszym sygnale.
– Agencja RepSport MB.
M oznaczało „Myron”, B „Bolitar”. Sam wymyślił tę nazwę, ale rzadko się tym chwalił.
– Dzwonili Otto Burke lub Lany Hanson?
– Nie, ale masz mnóstwo wiadomości.
– A od Hansona i Burke’a nic?
– Głuchy jesteś?
– Niedługo wrócę.
Odłożył słuchawkę. Otto i Larry powinni byli do tej pory zatelefonować. Unikali go. Pytanie dlaczego?
– Kłopoty? – spytał Win.
– Może.
– Potrzebujemy odnowy.
Myron podniósł wzrok i natychmiast rozpoznał ulicę.
– Nie teraz, Win – zaprotestował.
– Teraz.
– Muszę wrócić do biura.
– Zaczeka. Potrzebujesz wewnętrznej energii. Skupienia. Równowagi.
– Nienawidzę, jak tak mówisz. Win z uśmiechem wjechał na parking.
– Chodź. Za nic nie chciałbym ci skopać tyłka w samochodzie.
Napis nad wejściem głosił, że jest to SZKOŁA TAEKWONDO MISTRZA KWANA. Dobiegający siedemdziesiątki Kwan rzadko szkolił adeptów, wyręczając się wykwalifikowanymi zastępcami. Zajęcia śledził ze swojego wyposażonego w najnowszy sprzęt techniczny biura, na ekranach czterech telewizorów. Niekiedy nachylał się do mikrofonu i rzucał niezrozumiałe komendy, mobilizując wystraszonych uczniów do pilniejszych ćwiczeń. Przypominało to trochę scenę z Czarnoksiężnika z Oz.
Gdyby mistrz poprawił nieco swój angielski, być może osiągnąłby poziom pidżynu. Myron miał wrażenie, że kiedy czternaście lat temu siedemnastoletni Win ściągnął go tu z Korei, Kwan mówił po angielsku lepiej niż w tej chwili.