– Och! Ach! Och!
Aaron znów się roześmiał, tym razem niewesoło.
– Wiem o twoim pokazie taekwondo w garażu. Miałeś do czynienia z głupim mięśniakiem. Nie ze mną. Byłem zawodowym bokserem. Mam czarny pas dżudo i jestem arcymistrzem aikido. Zabijam ludzi.
– Imponujące curriculum vitae.
– Powiem wprost, Myron. Zadrzesz z nami, to cię zabiję.
– Trzęsę się jak osika.
Myron wcale nie był tak pewny siebie, jak by wskazywał ów sarkazm, za nic jednak nie chciał okazać, że się boi. Skurwiele tacy jak Aaron byli jak psy. Atakowali, gdy wyczuli strach.
Aaron zaśmiał się jeszcze raz. Było mu dziś do śmiechu. Albo był rozbawiony, albo nawdychał się gazu rozweselającego.
– Ostrzegam po raz ostatni – zaznaczył. – Albo Landreaux dotrzyma warunków kontraktu z O’Connorem, albo obu was zeżrą robaki.
Najpierw grożą ci zrobieniem z twarzy owsianki. A potem, że rzucą cię na pożarcie robakom.
– Lubię cię, Myron. Naprawdę nie chcę, by spotkało cię coś złego. Sam rozumiesz…
– …interes to interes.
– Otóż to.
W drzwiach pojawiła się Esperanza. Aaron wyszczerzył się do niej jak rekin.
– No, no – powiedział i mrugnął do niej jak najgrubsza ryba.
Aż dziw, co ją powstrzymało od natychmiastowego wyskoczenia z ciuchów.
– Rozmowa na drugiej linii – oznajmiła.
– Pilnie tego wysłuchaj, Myron – poradził Aaron, uśmiechając się po raz ostatni. – Doceń powagę sytuacji. I pamiętaj o robakach.
– O robakach. Nie zapomnę.
Aaron mrugnął do Esperanzy, posłał jej całusa i wyszedł.
– Uroczy – powiedziała.
– Kto dzwoni?
– Chaz Landreaux.
Myron nałożył słuchawkę.
– Halo.
– Skurwiele byli u mojej mamy! – wykrzyczał Chaz. – Zagrozili, że obetną mi jaja i poślą jej w pudełku! Mojej matce! Powiedzieli to mojej matce!
Myron bezwiednie zacisnął dłoń w pięść.
– Zajmę się tym – rzekł wolno. – Więcej tego nie zrobią. Zabawa się skończyła. Nadszedł czas działania.
Czas, by powiedzieć Winowi o Royu O’Connorze.
Win uśmiechnął się jak dzieciak, który w śnieżny dzień i słucha radia z nadzieją, że może zanikną szkoły.
– Roy O’Connor – powiedział.
– Obiecaj, że go nie uszkodzisz.
Win przymknął rozmarzone oczy. Być może skinął głową, ale Myron nie był tego pewien.
13
U Baumgarta na Palisades Avenue. Ich ulubiony lokal.
Peter Chin powitał ich w drzwiach, z oczami rozszerzonymi ze zdziwienia i zachwytu na widok Jessiki.
– Panna Culver! Cudownie znów panią widzieć.
– Miło mi, Peter.
– Piękna jak zawsze. Ozdoba naszej restauracji.
– Cześć, Peter – powiedział Myron.
Zajęty wyłącznie Jessiką, Chin zbył jego pozdrowienie machnięciem ręki. Nie zareagowałby nawet na krokodyla, obgryzającego mu nogę.
– Zmizerniała pani – powiedział.
– W Waszyngtonie nie dają tak dobrze jeść.
– Dziwne. Sądziłem, że ona jest przy kości – wtrącił Myron.
Jessica przeszyła go wzrokiem.
– Już nie żyjesz! – powiedziała.
W Englewood w stanie New Jersey lokal U Baumgarta był instytucją. Przez pięćdziesiąt lat mieściły się tu delikatesy, znane z wyśmienitych lodów i deserów. Po nabyciu ich osiem lat temu Peter Chin utrzymał tę tradycję, ale dodał do niej najwykwintniejszą lekką kuchnię chińską w stanie. Połączenie to okazało się przebojem. Najczęściej zamawiano kaczkę po Pekińsku, makaron z olejem sezamowym, koktajl czekoladowy, frytki, a na deser lody „Czekoladowa śmierć”. Kiedy Myron i Jessica mieszkali razem, jedli U Baumgarta co najmniej w tygodniu.
Myron nadal bywał tu raz na tydzień. Zwykle z Winem i Esperanzą. Czasem sam. Z żadną kobietą nie umawiał się na randki U Baumgarta.
Peter poprowadził ich obok bufetu i posadził na kanapce pod dużym obrazem. Nowoczesnym. Był to portret Cher albo Barbary Bush. A może obu. Bardzo enigmatyczny.
Usiedli naprzeciwko siebie – w milczeniu, przytłoczeni ciężarem chwili. Znów byli tutaj razem. Spodziewali się łagodnego przypływu nostalgii, a przeżyli wstrząs.
– Tęskniłam za tym lokalem – odezwała się Jessica.
– Tak.
Sięgnęła przez stół ręką do jego dłoni.
– I za tobą.
Twarz jej pałała jak dawniej, gdy patrzyła na niego tak jakby był jedynym mężczyzną na świecie. Ścisnęło go w piersi, prawie nie mógł oddychać. Świat się rozpadł, rozpłynął. Zostali; sami, we dwoje.
– Nie wiem, co powiedzieć. Uśmiechnęła się.
– Jak to? – spytała. – Myronowi Bolitarowi zabrakło słów?
– Ciekawostka, co? Podszedł Peter.
– Zaczną państwo od przystawki z chrupiącej kaczki i gołąbka z nasionami limby – oznajmił bez wstępów. – Na danie główne złożą się krab błękitny w specjalnym sosie, homar a la Baumgart i krewetki.
– Możemy wybrać deser? – spytał Myron.
– W żadnym razie. Pan zje placek pekanowy z lodami. A panna Culver…
Restaurator zawiesił głos, budując napięcie jak gospodarz teleturnieju. Jessica uśmiechnęła się wyczekująco.
– Nie myśli pan chyba… Chin skinął głową.
– Leguminę z bananów z waflami waniliowymi. Została tylko jedna porcja, ale odłożyłem ją specjalnie dla pani.
– Wielkie dzięki, Peter.
– Staram się, jak mogę. Nie przynieśliście z sobą wina? Do Baumgarta przychodziło się z własną butelką.
– Zapomnieliśmy – odparła Jessica, oślepiając China uśmiechem.
Okrutna. Urodą biła w oczy jak laser ze Star Treka, a jej uśmiech zabijał.
– Poślę kogoś naprzeciwko po butelkę. Chardonnay Kendall – Jackson.
– Ma pan świetną pamięć.
– Gdzie tam. Pamiętam tylko to, co ważne. Peter ukłonił się lekko i odszedł.
Jessica posłała Myronowi uśmiech. Obezwładniła go nim, przestraszyła, oszalał ze szczęścia.
– Wybacz mi – powiedziała. Potrząsnął głową, bojąc się odezwać.
– Nie chciałam… – Trudno jej było dobrać słowa. – Popełniłam w życiu wiele błędów. Jestem głupia. Sama sobie szkodzę.
– Wcale nie. Jesteś ideałem.
– Zdejmij wreszcie klapki z oczu i ujrzyj mnie taką, jaka jestem – powiedziała dramatycznym tonem, przyciskając rękę do piersi.
– Dulcynea do Don Kichota w Człowieku z La Manchy - odparł po chwili. – Tyle że nie klapki, tylko „chmury”.
– Imponujące.