Zajęło mu to znacznie dłużej.
Wszedł do garażu Kinneya na Czterdziestej Szóstej Ulicy, niedaleko od swojej agencji na Park Avenue. Skinął głową garażowemu Mario, minął tablicę z cenami za parkowanie, u dołu której małymi literami napisano: „+ 97% podatku”, i skierował się do samochodu stojącego poziom niżej – forda taurusa w wersji podstawowej.
Już miał otworzyć drzwiczki, gdy usłyszał syk. Węża? Prędzej powietrza z przebitej opony. Tylnej prawej. Szybko sprawdził, że ją przecięto.
– Cześć, Myron.
Odwrócił się i ujrzał dwóch uśmiechniętych mężczyzn. Jeden z nich był rozmiarów nielicznego narodu Trzeciego Świata. Choć sam – przy wzroście metr osiemdziesiąt z okładem i wadze stu kilogramów – też nie należał do ułomków, to tamten mierzył ponad dwa metry i dobijał do stu trzydziestu. Ciało intensywnie trenującego ciężarowca miał tak napakowane mięśniami, jakby pod ubraniem nosił niezatapialne kamizelki ratunkowe. Drugi, przeciętnie zbudowany, paradował w filcowym kapeluszu.
Duży, z łapami sztywno zwisającymi przy bokach, podszedł ciężko do samochodu Myrona, przechylając głowę na boki przy akompaniamencie trzasków tej części anatomii, która u normalnych ludzi zwie się szyją.
– Kłopot z bryczką? – spytał ze śmiechem.
– Z oponą. W bagażniku mam zapasową. Zmień ją.
– Nic z tego, Bolitar. To drobne ostrzeżenie.
– Tak?
Zbudowany jak kamienica zbir chwycił Myrona za klapy.
– Zostaw Chaza Landreaux – powiedział. – On już podpisał kontrakt.
– Najpierw zmień mi oponę.
Olbrzym uśmiechnął się szerzej. Głupawo i okrutnie.
– Ostatni raz jestem taki miły. – Mocniej zacisnął dłonie na klapach i krawacie Myrona. – Rozumiesz?
– Na pewno zdajesz sobie sprawę, że od anaboli kurczą ci się jaja.
Mężczyzna poczerwieniał.
– Co ty powiesz? Prosisz się, żebym ci skuł mordę? Mam przerobić ją na owsiankę?
– Na owsiankę?
– No.
– Urocze.
– Wal się.
Myron westchnął. A potem w jednej chwili jego ciało ożyło. Najpierw strzelił oprycha z główki. Zachrzęściło jak żuki pod podeszwą. Z nosa wielkoluda trysnęła krew.
– Skurwy…
Jedną ręką przytrzymując jego głowę za potylicę, łokciem drugiej niemalże zgniótł mu tchawicę ciosem w grdykę. Osiłek zakrztusił się boleśnie i zapadła cisza. Uderzenie jak tasakiem dłonią w kark poniżej czaszki dokończyło dzieła.
Drab osunął się na ziemię niczym worek z piaskiem.
– Dobra, wystarczy!
Mężczyzna w miękkim filcowym kapeluszu podszedł bliżej, celując w pierś Myrona z rewolweru.
– Cofnij się!
Myron spojrzał spod oka na jego kapelusz.
– To prawdziwy pilśniak? – spytał.
– Cofnij się, powiedziałem!
– Dobrze, już się cofam.
– Nie musiałeś tego robić – powiedział niższy gangster tonem urażonego dziecka. – Wykonywał zlecenie.
– Biedny, zbłąkany młodzian. Czuję się okropnie.
– Zostaw Chaza Landreaux, dobra?
– Niedobra. Przekaż to Royowi O’Connorowi.
– Płacą mi za przekazywanie ostrzeżeń, a nie wiadomości.
Mężczyzna w filcowym kapeluszu pomógł wstać powalonemu koledze. Wielkolud, jedną ręką trzymając się za nos, a drugą masując tchawicę, dowlókł się do samochodu. Nos miał złamany, ale gardło bolało go jeszcze mocniej, zwłaszcza gdy przełykał.
Dwaj gangsterzy wsiedli i szybko odjechali. Nie zmienili Myronowi opony.
2
Z samochodu Myron zadzwonił do Chaza Landreaux.
Na zmianę opony stracił pół godziny, bo nie miał smykałki do takiej roboty. Pierwsze kilka kilometrów przejechał wolno w obawie, że opona zsunie się z koła. Gdy tylko nabrał pewności, że mu to nie grozi, przyśpieszył i zawrócił w stronę akademika Christiana.
Kiedy Landreaux odebrał telefon, Myron szybko wyjaśnił, co się stało.
– U mnie już byli – odparł Chaz.
W tle panował hałas. Płakało niemowlę. Coś spadło i rozbiło się na podłodze. Chaz krzyknął do śmiejących się dzieci, żeby były cicho.
– Kiedy? – spytał Myron.
– Przed godziną. Trzech gości.
– Oberwałeś?
– Nie. Tylko mnie postraszyli. Ostrzegli, że jeżeli zerwę kontrakt, połamią mi nogi.
Połamią nogi? Jacy oryginalni.
Chaz Landreaux, koszykarz drużyny Uniwersytetu Stanowego w Georgii, miał duże szansę trafić już w pierwszym naborze do ligi NBA. Dorastał bez ojca w biedzie na ulicach Filadelfii. Jego najbliższa rodzina – matka, sześciu braci i dwie siostry – mieszkali w dzielnicy, która – gdyby znacznie poprawić tam warunki życia – można by łaskawie nazwać „ubogim gettem”.
Na początku studiów, wbrew przepisom (o kontrakcie mógł bowiem rozmawiać dopiero po czterech latach) duża agencja sportowa Roya O’Connora zaproponowała mu – wypłacaną w miesięcznych ratach po dwieście pięćdziesiąt dolarów – pięciotysięczną „zaliczkę”, jeśli podpisze zobowiązanie, że po przejściu na zawodowstwo powierzy jej swoje interesy.
Chaz znalazł się w kropce. Przepisy NCAA (Krajowego Akademickiego Zrzeszenia Sportowego) zabraniały podpisywania kontraktów w trakcie studiów. Taki kontrakt uznano by za nieważny. Wysłannik Roya O’Connora zapewnił go, że to żaden problem. Po prostu antydatują umowę i będzie wyglądało, że Chaz podpisał ją na ostatnim roku. Kontrakt poleży w sejfie i nikt się o niczym nie dowie.
Chaz ciągle się wahał. Podpisanie kontraktu było niezgodne z prawem, lecz z drugiej strony dobrze wiedział, ile taki zastrzyk gotówki znaczy dla gnieżdżących się w dwuizbowej norze mamy i ośmiorga rodzeństwa. W tym momencie do akcji wkroczył sam Roy O’Connor z przynętą nie do odrzucenia: gdyby w przyszłości Chaz zmienił zdanie, to odda pieniądze i podrze kontrakt.
Po czterech latach Chaz zmienił zdanie. Kiedy przyrzekł zwrócić „zaliczkę” co do centa, usłyszał od Roya O’Connora: „Nic z tego. Podpisałeś kontrakt. Jesteś nasz”.
Takie sztuczki były praktykowane przez tuziny agentów. Dwóch największych menedżerów w kraju, Norby Walters i Lloyd Bloom, trafiło za to do aresztu. Na porządku dziennym były również groźby, ale na nich zwykle się kończyło. Żaden agent nie śmiał posunąć się dalej. Jeśli jakiś chłopak trwał przy swoim, agent ustępował.
O dziwo, Roy O’Connor posunął się do użycia siły.
– Musisz na krótko wyjechać z miasta – rzekł Myron. – Masz gdzie się schować?
– Tak, u znajomka w Waszyngtonie. A co dalej?