Выбрать главу

– A kablował?

– Nie. Kiedy dwaj moi najlepsi gracze przyszli na mecz nawaleni, że ledwie widzieli na oczy, wyciągnąłem wobec nich konsekwencje. Christian nie miał z tym nic wspólnego.

– Powiedział pan to swoim chłopcom?

– Myślisz, że to by coś dało? Pomyśleliby, że go kryję, chronię. I znielubiliby go jeszcze bardziej. Dopóki nie miało to i wpływu na grę zespołu – a nie miało – nie zawracałem sobie i tym głowy. Zostawiłem sprawy własnemu biegowi.

– Urodzony pedagog z pana, trenerze.

Clarke zgromił Myrona wzrokiem jak pierwszoroczniaka. Żyła na czole mu nabrzmiała.

– Pleciesz, Bolitar!

– Nie pierwszy raz.

– Dbam o swoich chłopców.

– Aha, widzę. Pozwolił pan Horty’emu pozostać w drużynie, dopóki faszerował chłopaków niebezpiecznymi środkami, dzięki którym grali lepiej. Kiedy przerzucił się na mocniejsze, na takie, które przeszkadzają w grze, nagle zmienił się pan w szlachetnego pogromcę narkotyków.

– Dość mam słuchania tych pierdoł! – huknął Danny Clarke. – Zwłaszcza z ust zasranego krwiopijcy! Jazda mi z gabinetu! W tej chwili!

– Nie wybrałby się pan ze mną do kina, trenerze? – spytał Myron. – Albo na show na Broadwayu?

– Won!

Myron wyszedł. Znalezienie nowego przyjaciela musiało zaczekać na inny dzień. Najważniejszy był urok osobisty.

Do spotkania z szeryfem Jakiem pozostało sporo czasu, więc Myron postanowił się przejść. Kampus przypominał wyludnione miasto, brakło tylko pędzonych przez wiatr motków zielska. Studenci wyjechali na wakacje. Budynki wyglądały smutno i bez życia. Skądś z daleka dobiegała piosenka Elvisa Costella. Nadeszły dwie dziewczyny w szortach i opalaczach, zapewne studentki, z małym, włochatym pieskiem shih tzu na smyczy. Zwierzątko przypominało mopa po zbyt wielu obrotach w suszarce. Kiedy go mijały, Myron z uśmiechem skinął im głową. O dziwo, żadna nie zemdlała ani nie wyskoczyła z ciuchów. Za to ich mała psina wyszczerzyła na niego zęby. Jak bernardyn Cujo z filmu według powieści Kinga. Właśnie dochodził do samochodu, kiedy spostrzegł napis:

POCZTA KAMPUSU

Zatrzymał się, rozejrzał, nie dostrzegł nikogo. Hm. Warto spróbować.

Wnętrze poczty zdobiła urzędowa zieleń w tym samym odcieniu co w szkolnej ubikacji. Wzdłuż ścian w długim korytarzu w kształcie V biegły skrytki pocztowe. Skądś z daleka dochodził z radia mocny, basowy rytm, ale Myron nie rozpoznał piosenki.

Podszedł do okienka. Chłopak trzymał nogi na blacie. Z jego uszu wylewał się hałas. Miał walkmana z minigłośnikami, z których dźwięk dochodzi do mózgu bez pośrednictwa ucha?; Czarne buciory z cholewką opierał na biurku, na jego nosie,; niczym sombrero podczas sjesty, spoczywała bejsbolówka, a na kolanach powieść Philipa Rotha Operacja Shylock.

– Dobra książka – powiedział Myron. Chłopak nie podniósł głowy.

– Dobra książka! – wrzasnął Myron,

Chłopak, blady rudzielec, z cmoknięciem oderwał słuchawki i zdjął czapkę, odsłaniając „dzikie afro”. Wypisz, wymaluj Bernie z serialu Pokój 222.

– Co? – spytał.

– Powiedziałem, że to dobra książka.

– Przeczytał ją pan?

Myron skinął głową.

– Bez ruszania ustami – odparł.

Chłopak wstał. Był wysoki i chudy.

– Grasz w koszykówkę? – spytał Myron.

– Tak. Właśnie zaliczyłem pierwszy rok. Grałem niewiele.

– Jestem Myron Bolitar. Rudzielcowi nic to nie mówiło.

– Grałem kiedyś w drużynie z Duke.

Chłopak zamrugał oczami.

– Nie licz na autograf.

– Dawno temu pan grał?

– Przed dziesięciu laty.

– A – odparł chłopak takim tonem, jakby to wszystko wyjaśniało.

Myron szybko policzył w myślach. Kiedy zdobywał uniwersyteckie mistrzostwo Stanów, ten dzieciak miał siedem, osiem lat. Nagle poczuł się bardzo stary.

– W tamtych czasach rzucaliśmy do koszy na brzoskwinie.

– Słucham?

– Nieważne. Mogę zadać ci kilka pytań?

– Proszę – odparł chłopak, wzruszając ramionami.

– Jak często tu dyżurujesz?

– W lecie pięć dni w tygodniu, od dziewiątej do piątej.

– Zawsze jest taki bezruch?

– O tej porze roku zawsze. Nie ma studentów, więc nie ma przesyłek.

– Sortujesz je?

– Jasne.

– A przesyłki wewnętrzne?

– Wewnętrzne?

– Pocztę kampusową.

– Tak, wszystko wrzucają do skrzynki na frontowych drzwiach.

– To jedyna skrzynka na korespondencję wewnątrz kampusu?

– Uhm.

– Dużo było ostatnio przesyłek?

– Prawie wcale. Po kilka dziennie.

– Znasz Christiana Steele’a?

– Ze słyszenia. Kto by o nim nie słyszał.

– Kilka dni temu dostał dużą brązową kopertę. Nie było na niej stempla, więc nadano ją z kampusu.

– A, tak, pamiętam. Bo co?

– Widziałeś, kto ją wrzucił?

– Nie, ale tamtego dnia były tylko one. Myron nadstawił ucha.

– One?

– Słucham?

– Powiedziałeś „one”. Że były tylko one.

– Tak. Dwie duże koperty. Różniły się tylko adresami.

– Pamiętasz, do kogo była zaadresowana ta druga?

– Pewnie. Do Harrisona Gordona. Dziekana do spraw studenckich.

19

Nancy Serat postawiła walizkę na podłodze i przewinęła taśmę w sekretarce. Cofająca się taśma zagwizdała. Wróciła właśnie z Cancun, z ostatniego wakacyjnego weekendu przed podjęciem pracy w swojej alma mater, Uniwersytecie Restona, gdzie dostała stypendium naukowe.

Pierwsza wiadomość pochodziła od matki.

– Nie chcę ci psuć wakacji, kochanie, lecz muszę cię i zawiadomić, że wczoraj zginął ojciec Kathy Culver. Zadźgał go nożem jakiś bandzior. Straszne. Uznałam, że powinnaś o tym wiedzieć. Odezwij się po powrocie. Ja i tata chcemy cię zabrać na urodzinową kolację.

Pod Nancy ugięły się kolana. Opadła na fotel, jak przez mgłę słysząc dwie następne nagrane wiadomości – od dentysty, z przypomnieniem, że w piątek umówiona jest na czyszczenie zębów, i od znajomej zapraszającej na przyjęcie.

Adam Culver nie żył. Zabił go jakiś bandzior. Nie mogła, w to uwierzyć. Czy to przypadek? A może miało to coś wspólnego z jego wizytą?

Policzyła dni.

Odwiedził ją w dniu, w którym zginął…

Kolejny głos z sekretarki przywołał ją do rzeczywistości.

– Cześć, Nancy. Mówi Jessica Culver, siostra Kathy. Oddzwoń po przyjeździe. Muszę z tobą jak najszybciej porozmawiać. Zatrzymałam się u mamy. Numer telefonu pięć-pięć-pięć-czternaście-siedemdziesiąt siedem. Dziękuję.