Выбрать главу

Przeszył ją zimny dreszcz. Po wysłuchaniu reszty nagrań usiadła nieruchomo i przez kilka minut rozmyślała. Kathy nie żyła, w każdym razie w powszechnej opinii. A teraz zginął jej ojciec. Kilka godzin po złożeniu jej wizyty.

Co to znaczyło?

Siedziała bez ruchu. W ciszy słychać było tylko jej szybki, urywany oddech. Wreszcie wzięła słuchawkę i zadzwoniła do Jessiki.

Biuro dziekana było zamknięte, więc Myron poszedł do jego domu w zachodnim końcu kampusu, starego budynku w stylu wiktoriańskim, z cedrową elewacją. Zadzwonił. Drzwi otworzyła mu bardzo atrakcyjna kobieta w szytym na miarę kostiumie.

– Słucham pana – powiedziała z zachęcającym uśmiechem.

Nie była młoda, ale miała w sobie tyle szyku, wdzięku i urody, że Myron poczuł suchość w ustach. Przed taką damą z chęcią zdjąłby kapelusz, naturalnie gdyby go nosił.

– Dzień dobry. Ja do dziekana Gordona. Nazywam się Myron Bolitar.

– Ten koszykarz? – przerwała mu. – Ależ tak, jak mogłam pana nie rozpoznać.

Nie dość, że miała szyk, wdzięk i urodę, to na dodatek znała się na koszykówce!

– Pamiętam pana grę w lidze NCAA. Kibicowałam panu od początku.

– Dziękuję.

– Kiedy pan odniósł kontuzję… – urwała i pokręciła głową osadzoną na łabędziej szyi Audrey Hepburn -…popłakałam się. Czułam się, jakby mnie również zraniono.

Nie dość, że miała szyk, wdzięk, urodę i znała się na koszykówce, to jeszcze była uczuciowa. Na dodatek długonoga i kształtna. Krótko mówiąc, babka pierwsza klasa.

– To bardzo miłe. Dziękuję.

– Cieszę się, że pana poznałam, Myronie.

W jej ustach nawet jego imię brzmiało dobrze.

– A pani jest żoną dziekana Gordona. Śliczną dziekanką.

Roześmiała się z tego naśladownictwa Woody’ego Allena.

– Tak, jestem Madelaine Gordon. Męża nie ma w domu.

– Szybko wróci?

Uśmiechnęła się, jakby w tym pytaniu kryła się dwuznaczność, i spojrzała na niego tak, że się zaczerwienił.

– Nie. Za kilka godzin – odparła wolno, z naciskiem na „kilka”.

– W takim razie nie będę się naprzykrzał.

– Nie naprzykrza się pan.

– Wpadnę kiedy indziej.

– Koniecznie.

Madelaine (podobało mu się to imię) z afektacją skinęła głową.

– Miło mi było poznać – rzekł tonem pożeracza serc niewieścich.

– Mnie również, panie Myronie – odparła śpiewnie. – Do widzenia.

Drzwi zamknęły się wolno, kusząco. Postał jeszcze chwilę,, wziął kilka głębokich oddechów i pośpieszył do samochodu. Fiu!

Sprawdził godzinę. Czas było spotkać się z szeryfem. Jakiem.

Jake Courter był sam na posterunku, który wyglądał jaki dekoracja z sitcomu Poczta w Mayberry. Z tym że Jack był Murzynem. A w Mayberry nie uświadczyłeś czarnych, jak w Green Acres i podobnych miejscowościach. Żadnych Żydów, Latynosów, Azjatów czy innych mniejszości. Choć byłoby to miłe urozmaicenie. Może jakaś grecka restauracja i albo jakiś Abdul pracujący w sklepie spożywczym Sama Druckera.

Na oko Jake miał pięćdziesiąt kilka lat. Był po cywilnemu, bez marynarki, ale w rozluźnionym krawacie. Zza paska wylewał mu się wielki brzuch niczym obce ciało. Na biurku leżały porozrzucane akta, resztki jakiejś kanapki i ogryzek jabłka. Jake ze znużeniem wzruszył ramionami i wytarł nos w płachtę wyglądającą jak ścierka do naczyń.

– Dostałem telefon – rzekł tytułem wstępu. – Mam ci pomóc.

– Będę wdzięczny – odparł Myron.

Jake usiadł wygodniej i założył nogi na biurko.

– Grałeś w kosza przeciwko mojemu synowi, Gerardowi. Z Michigan.

– A owszem. Pamiętam go. Twardy chłopak. Przy tablicach jak szatan. Specjalista od obrony.

Jake z dumą skinął głową.

– Zgadza się. Strzelał jak noga, ale widać go było na parkiecie.

– Dawał się we znaki – przyznał Myron.

– Mowa. Został policjantem. Pracuje w Nowym Jorku. Zdążył awansować na starszego detektywa. To dobry glina.

– Jak jego stary. Jake uśmiechnął się.

– Tak.

– Proszę go pozdrowić albo lepiej dać kuksańca w żebra. Jestem mu dłużny kilka sójek.

Jake zadarł głowę i roześmiał się.

– Cały on. Finezja nigdy nie była najmocniejszą stroną Gerarda. – Wydmuchał nos w ścierkę do naczyń. – Chyba nie przyjechałeś po to, by rozmawiać o koszykówce.

– Pewnie.

– No więc, o co konkretnie chodzi, Myron?

– O sprawę Kathy Culver. Badam ją. Potajemnie.

– Potajemnie? – Jake uniósł brwi. – Co za słowo.

– Pracuję nad sobą. W samochodzie puszczam sobie z kaset kurs „Wzbogać słownictwo”.

– Naprawdę? – Jake znowu wydmuchał nos, co zabrzmiało jak bek owcy w rui. – Dlaczego nią się interesujesz – poza tym, że reprezentujesz Christiana Steele’a i kiedyś byłeś blisko z siostrą Kathy?

– Gratuluję skrupulatności.

Jake ugryzł niedojedzoną kanapkę i uśmiechnął się.

– Każdy lubi komplementy.

– Zgadza się, robię to dla mojego klienta, Christiana Steele’a.

Jake wpatrywał się w niego, czekając na dalszy ciąg. Stara sztuczka. Milcz tak długo, aż świadek znów zacznie mówić i ujawni szczegóły. Myron nie dał się na to złapać.

Upłynęła minuta.

– Uporządkujmy to sobie – rzekł wreszcie Jake. – Christian Steele wynajmuje cię na agenta. Pewnego dnia podczas rozmowy mówi: „Wiesz co, Myron, tak bez mydła mi wchodzisz w śnieżnobiały tyłek, więc zabawisz się w Dicka Tracy’ego i odnajdziesz moją dawną dupę, której od półtora roku nie mogą odszukać gliny i federalni”. Zgadza się?

– Nie. Christian tak się nie wyraża.

– Dobra, nie chcesz tańczyć, to nie tańcz. Jeśli chcesz czegoś ode mnie, to coś z siebie daj.

– To uczciwe postawienie sprawy. Ale nie mogę. Jeszcze nie w tej chwili.

– Dlaczego?

– Bo mogłoby to zranić wielu ludzi. Zapewne niepotrzebnie.

Jake zrobił minę.

– Jak to zranić?

– Nie mogę podać szczegółów.

– Gówno prawda.

– Powtarzam. Nie mogę nic powiedzieć.

Jake znów wpatrzył się w niego badawczo.

– Powiem ci coś, Bolitar. Ja nie szukam chwały. Zachowuję się tak jak mój syn na parkiecie. Jestem koniem roboczym, a nie gwiazdą. Nie zbieram wycinków prasowych na swój temat. Mam pięćdziesiąt trzy lata. Na mojej drabinie nie ma j więcej szczebli. Może wyda ci się to staroświeckie, ale wierzę w sprawiedliwość. Lubię widzieć, jak zwycięża prawda. Od półtora roku żyję sprawą zaginięcia Kathy Culver. Zbadałem ją na wskroś, a mimo to wciąż nie wiem, co zaszło tamtej nocy.