Baron Albert spoglądał na bliźniaki bez sympatii.
– Dzieci, może byście sobie obejrzały park? Tylko nie podchodźcie za blisko starego zamku! Mury nie są zbyt pewne, mogłyby się zawalić i przysypać was.
Mali goście kiwali głowami. Wobec tego pan baron poszedł szybkim krokiem do powozu i pośpiesznie wsiadł. Interesy, powiedział. Chociaż naprawdę było to spotkanie w męskim gronie przy paru kufelkach piwa.
Na schodach została młoda służąca, śmiertelnie znudzona, która najwyraźniej czekała na jakieś polecenia.
– Zechciałabyś pokazać nam drogę do parku i do ogrodu? – zapytał Villemann. – Potem nie będziesz już musiała się nami zajmować. My przywykliśmy radzić sobie sami.
Spoglądała na nich niepewnie; wahała się chwilę, ale potem twarz jej się rozjaśniła.
– Naprawdę?
– Oczywiście! – potwierdziła Taran.
– I mogę w tym czasie spotkać kogoś innego?
– Ilu tylko chcesz.
– Wystarczy mi jeden. Uderzę w dworski dzwon, jak będzie czas na obiad – obiecała. – Chodźcie teraz tędy!
Dzieci bawiły się przez chwilę w dziwacznym, na wpół urządzonym parku, ale szybko im się to znudziło. Odkryły drzwi do ~oranżerii i weszły do środka.
Panował tam przyjemny, stłumiony zapach, ale nie było żywej duszy, wobec tego dzieci poszły dalej, minęły drzwi prowadzące do głównego domu.
– Nikt nie mówił, że nie wolno nam wchodzić do środka – szepnęła Taran. – Mówili tylko, że zamek jest niebezpieczny. Patrz! Jakie kręte schody na górę!
– Oj, chodź, wejdziemy tam!
Wchodzili po nieskończonej ilości stopni, aż znaleźli się na strychu i wyżej wspiąć się już nie mogli.
Strych był dla nich nieprzebranym skarbcem. Badając go natrafili na pomieszczenie pełne zabawek. Konie na biegunach, lalki, ołowiane żołnierzyki…
– Ołowiane żołnierzyki? – zastanawiał się Villemann. – Dziewczynki się chyba czymś takim nie bawią?
– Może należały do jej taty? Są tu przechowywane z powodów sentymentalnych.
Villemann wziął jednego żołnierzyka i dokładnie obejrzał.
– Nie, są na to zbyt nowe. Przed trzydziestu, czterdziestu laty nie było chyba takich mundurów!
– Chyba masz rację. Ale chodź, zejdziemy na dół, zanim zaczną nas szukać!
– Phi! Myślisz, że w ogóle zauważą, że nas nie ma? Zapewniam cię, cieszą się, że się nas pozbyli. Ale przejrzeliśmy już chyba cały strych, więc…
Zaczęli schodzić na dół, tym razem innymi schodami, ale nie tymi największymi, na to nie mieli odwagi. Wydawało się, że te, które wybrali, prowadzą do bocznej części domu.
Nie tak znowu bezszelestnie znaleźli się na piętrze, które chyba należało do służby. Panowała tu cisza, wszędzie było pusto, w sumie nic interesującego. Odgłosy z dołu dochodziły stłumione, najwyraźniej wszyscy zajęci byli swoją pracą.
– Idziemy na dół – zaproponował Villemann.
Zrobili zaledwie kilka kroków i nagle u podnóża schodów ukazała się jakaś mała istota, spoglądająca w górę. Chudziutka, mała dziewczynka z bardzo dobrej rodziny. Kiedy napotkali jej wzrok, zaległa głęboka cisza.
Pierwszy ocknął się Villemann. Wspiął się na poręcz schodów i zjechał w dół, a Taran natychmiast poszła za jego przykładem. Wylądowali u stóp dziewczynki, która patrzyła na nich kompletnie przerażona. Nie dlatego, żeby się ich bała, ona była przerażona tym, co zrobili.
Nagle odwróciła się i błyskawicznie przepadła w głębi korytarza. Usłyszeli tylko trzaśnięcie drzwi.
Dzieci pobiegły za nią.
– To musiało być tutaj – szepnął Villemann. – Wchodzimy.
– Powinieneś chyba zapukać i… – zaczęła siostra, ale Villemann już otworzył.
Sypialnia. Mała dziewczynka siedziała na samym skraju łóżka i patrzyła na nich wytrzeszczonymi, pełnymi przerażenia oczyma.
– Dzień dobry – przywitał się Villemann. – Ty pewnie jesteś tą słabowitą Danielle, prawda?
Dziewczynka długo siedziała bez ruchu, a potem skinęła głową sztywno jak lalka.
– Ja mam wiele imion, ale wszyscy nazywają mnie po prostu Villemann – rzekł chłopiec. – A to moja siostra, Taran. Mamy spędzić w waszym domu dzisiejszy dzień, bo czekamy na powrót naszego taty i babci.
Wyciągnął rękę do Danielle, która po chwili wahania ujęła ją wciąż tak samo sztywna. I zaraz uczyniła coś, co ich kompletnie zaszokowało: zsunęła się z łóżka i dygnęła przed nimi głęboko.
Na ten widok nawet Taran oniemiała. W końcu jednak odzyskała mowę.
– Jaką masz piękną sukienkę! Mnie nigdy nie pozwalają się ubierać na biało, bo natychmiast się brudzę. Zresztą ja też wcale nie chcę, to takie męczące przez cały czas uważać i myśleć tylko o tym, żeby nie zrobić jakiejś plamy.
Danielle słuchała jej w zdumieniu. Do tej chwili dziewczynka nie wypowiedziała jeszcze ani słowa.
– Czy nie mogłabyś się z nami pobawić? – zapytał Villemann. – Na przykład w chowanego albo coś takiego. Znasz pewnie tutaj świetne kryjówki.
– Nie można się bawić w chowanego, skoro jest nas tylko troje – kaprysiła Taran. – Ale mogłabyś nam pokazać swoje ulubione miejsca. Z pewnością masz takich wiele.
Nareszcie Danielle otworzyła usta.
– Mnie nie wolno wychodzić na dwór – szepnęła.
– Dlaczego? – zdziwił się Villemann. – Jesteś chora?
– Nie, ale zawsze muszę prosić o pozwolenie. Bliźniaki patrzyły na siebie z niedowierzaniem, po czym Taran wzruszyła ramionami.
– To może mogłabyś mi pokazać swoją szafę? Dużo masz ładnych ubrań?
Wreszcie coś poruszyło Danielle. Podbiegła do wielkiej, ciężkiej szafy i otworzyła ją.
Taran wykrzykiwała „Oj!” i „Och!”, i „To jest nawet piękniejsze od ubrań mojej babci, która jest księżną!”, i w końcu: „Czy mogłabym to przymierzyć?”
Danielle, w której pięknych oczach pojawiła się jakaś nieśmiała radość, znowu się przestraszyła.
– Musiałabym najpierw zapytać o pozwolenie.
– Kogo musisz się tak ciągle pytać?
– Mademoiselle.
– Kto to taki?
– To jest… Mademoiselle.
– To ona decyduje o tym, co masz robić?
– Tak
Villemann wyglądał przez okno.
– Czy ona ma ciemne, wysoko upięte włosy i ciemnozieloną sukienkę? I jest dość młoda?
– Tak, to jest mademoiselle.
To właśnie wychodzi z domu. Idzie z jakimś panem w kierunku miasteczka. Możecie spokojnie przymierzać sukienki.
– A twoja mama? – zapytała Taran.
– Mama nigdy tu nie zagląda.
Bliźniaki zdumione potrząsały głowami.
Danielle była najpierw pełna wyrzutów sumienia, czy wolno jej „się odważyć”. W końcu jednak wyszukała białą sukienkę ślicznie haftowaną w bukieciki kwiatów.
– Ta jest największa – pokazała onieśmielona. – Może będzie dla ciebie dobra.
Taran natychmiast wyskoczyła z własnej sukienki, przy czym z kieszeni wypadła jej kartka, którą dostała od rabina. Wszyscy troje pochylili się, żeby ją podnieść.
Danielle jęknęła przerażona. Stała z kartką w ręce, jakby nie mogła się poruszyć.
– Co się stało? – spytała Taran, ponownie wkładając swoją sukienkę.
Na dźwięk jej słów mała dziewczynka, blada niczym ściana, odrzuciła kartkę, jakby się oparzyła.
– To jest niebezpieczne – powiedziała głosem tak smutnym, że serce się krajało. – Czy wy też jesteście niebezpieczni?
– Co? My? – wykrztusiła Taran. – Nie, my byśmy co prawda bardzo chcieli być troszkę niebezpieczni tak jak nasz starszy brat, który tyle potrafi, ale nie, nie jesteśmy ani trochę niebezpieczni, nie ma też w nas niczego tajemniczego.