Выбрать главу

– Poczekaj, aż oczy przywykną do ciemności – Poradził Villemann.

Taran poczuła, że dłoń Danielle szuka jej ręki. Wzruszyło ją to i mocno uścisnęła drobną rączkę, chcąc dodać dziewczynce odwagi.

Wyglądało na to, że znajdują się w bocznej części zamku, być może szli, przejściem dla służby. W końcu jednak Villemann wymacał schody, na które z otworu wyżej spływało słabe światło.

– Patrzcie – pokazał. – Schody są brudne i pokryte kurzem z wyjątkiem balustrady i wąskiej ścieżki z boku przy balustradzie.

– Świetnie – rzekła Taran zadowolona. – To znaczy, że ktoś tędy chodzi, prawda?

– To właśnie miałem na myśli.

Kiedy znajdowali się już prawie na górze, nagle skulili się przerażeni. Wyglądało na to, że ktoś tu wszedł tą samą drogą co oni.

Nie byli w stanie oddychać, ale na dole panowała cisza.

– To pewnie tylko wiatr, który poruszył jakieś drzwi – stwierdził wreszcie Villemann. – Chodźcie, idziemy dalej!

Wkrótce znaleźli się na piętrze w pomieszczeniu przypominającym hall.

– Uff! I pomyśleć, że można mieszkać w takim zamczysku duchów – westchnęła Taran. – Gdziekolwiek się ruszysz, wszędzie pajęczyny. Gdzie my jesteśmy?

Trzeba iść po śladach – nakazał Villemann.

Ruszyli w stronę największych drzwi w tym hallu. Ostrożnie, bardzo ostrożnie je otworzyli.

– Ooo! – jęknęła Taran.

– To musi być sala rycerska – powiedział Villemann. – Ale niespecjalnie elegancka. Uważajcie na podłogę, może być zdradliwa.

Poszli wolną od kurzu ścieżką do innych drzwi w krótszej ścianie sali.

Ale jeszcze raz przystanęli zdjęci strachem. Gdzieś nad turni, prawdopodobnie na strychu, trzasnęły jakieś drzwi. Ciężkie, zdecydowane kroki kierowały się ku Sali rycerskiej.

– Chowajcie się, szybko! – syknął Villemann w panice.

W samej sali raczej nie było widać żadnych kryjówek. Pomieszczenie było całkiem po prostu puste.

– Tam – wskazała Taran, która dostrzegła w pobliżu jakieś nieduże drzwi.

Wszyscy troje wślizgnęli się do środka, przymykając za sobą drzwi. Stali bez ruchu wstrzymując dech i słyszeli, jak otwierają się drzwi wiodące ze strychu do sali rycerskiej. Ktoś szedł szybkim krokiem tą drogą, którą oni dopiero co przebyli.

Na koniec drzwi wejściowe zamknęły się ze skrzypnięciem, a w zamku został przekręcony klucz.

– Dzięki! – warknął Villemann. – Teraz jesteśmy zamknięci od zewnątrz.

– Ale i tak nam się udało – rzekła Taran cicho. – Weszliśmy do zamku akurat w czasie, kiedy ktoś był na górze. I prawdopodobnie dzisiaj już tu nikt nie przyjdzie.

– Chyba masz rację.

W końcu rozejrzeli się z zainteresowaniem po pomieszczeniu, w którym znaleźli schronienie. Była to mała izdebka, w której stało łóżko. Izba miała prawdziwe okno, a nie tylko otwór strzelniczy. Nic jednak nie wskazywało na to, żeby w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat ktoś tu mieszkał.

– Dzięki ci, mały pokoiku – powiedziała Taran. – Uratowałeś nas przed ujawnieniem.

– Idziemy dalej? – spytał Villemann.

– Oczywiście!

Wślizgnęli się z powrotem do sali i posuwając się wydeptaną ścieżką, wkrótce stanęli przed nowymi schodami, tym razem węższymi i niższymi. Taran wyjrzała przez otwór.

– Jesteśmy na tyłach zamku – szepnęła. – Las podchodzi pod sam mur.

Schody na strych trzeszczały złowieszczo, musieli więc Iść ostrożnie. Po kilku minutach znaleźli się na górze.

– Fuj, jak tu okropnie! – skrzywiła się Danielle.

– Tak.

Strych zdawał się ogromny. Ale w głębi zobaczyli jeszcze jedne drzwi. I ślady wiodły właśnie tam.

Dzieci spoglądały po sobie.

– Albo służba trzyma tu domowej roboty alkohol, po który ktoś od czasu do czasu przychodzi – powiedział Villemann. – Albo też…

– Albo też… – powtórzyła Taran.

Poszli w stronę drzwi w głębi strychu.

Tak jak się spodziewali, były zamknięte na klucz. I chociaż szukali bardzo uważnie, nigdzie go nie znaleźli.

– Może ja zawołam? – zaproponowała Danielle.

– Dobrze, ale niezbyt głośno – zgodził się Villemann.

Dziewczynka przysunęła się do drzwi.

– Rafael?

Wewnątrz panowała kompletna cisza.

Taran pochyliła się i zajrzała przez dziurkę od klucza.

– Widzisz coś? – dopytywał się Villemann.

– Nic. Tam musi być jakaś ściana. Albo kolejne drzwi.

Nagle Taran wyprostowała się. Wszyscy odwrócili głowy, kiedy drzwi na strych, przez które dopiero co tu weszli, otworzyły się ponownie.

Nie widzieli żadnej możliwości ukrycia się. Wszyscy troje stali bezradni, słuchając, jak ktoś do nich idzie.

I wtedy ulewny deszcz zadudnił po dachu.

Rozdział 15

Drugą grupę deszcz napotkał później, ale został równie niechętnie przyjęty. Nie mieli się czym osłonić, musieli więc szukać schronienia pod dużymi drzewami w lesie. Nie najlepsze miejsce, biorąc pod uwagę, że burza z piorunami zbliżała się coraz bardziej.

Nie zostało to co prawda świadomie zaaranżowane, jakoś tak wyszło samo z siebie, ale Theresa znalazła się z Erlingiem pod jednym drzewem. On instynktownie starał się ją ochraniać przed niepogodą, ona instynktownie szukała jego opieki.

Stanęli pod koroną wielkiego drzewa, natomiast reszta orszaku rozproszyła się wokół nich, jedni bliżej, inni dalej, szukając najbardziej rozłożystych i najgęściej pokrytych liśćmi koron.

Przez listowie przedostała się mimo wszystko jakaś pojedyncza kropla i Erling rozpostarł nad głowami obojga swoją pelerynę. Jakbyśmy stali w jakimś małym domku, pomyślała Theresa.

Zamiast wygłaszać banały w rodzaju: „Ale nas złapało”, księżna próbowała wymyślić coś inteligentniejszego, ale nie bardzo jej się to udawało, bo nieoczekiwana intymna sytuacja powodowała gwałtowne bicie serca.

– Zaskakująco łatwo poszło nam z tymi czterema woźnicami – powiedziała, uśmiechając się niepewnie.

– Tak, rzeczywiście, poradziliśmy sobie bez kłopotu – przyznał Erling, nie wspominając o nieprzyjemnym uczuciu, jakiego doświadczał, patrząc na czwartego, uparcie milczącego człowieka kardynała.

Znowu zaległa cisza. Oboje stali po prostu, rozkoszując się niezwykłą atmosferą tej chwili, i oboje starali się rozpaczliwie znaleźć coś, co można by powiedzieć nie burząc nastroju, a raczej go spotęgować.

– Dobrze jest wiedzieć, że dzieci są bezpieczne – zaczęła znowu Theresa. – Tylko Dolg tak zupełnie nieoczekiwanie postanowił do nich wrócić – uśmiechnęła się.

– Rzeczywiście – przyznał Erling, bo tylko Móri i on wiedzieli o niepokoju Dolga, że u Virneburgów coś jest nie tak jak powinno. – Rzeczywiście – powtórzył. – Bardzo się cieszę, że do nich pojechał.

Theresa uznała jego słowa za pochwalę miłości pomiędzy rodzeństwem, nic więcej.

Włosy księżnej dotykały twarzy Erlinga. Czuł ich ładny, czysty zapach. Theresa należała do kobiet, które przywiązują wielką wagę do higieny, zawsze zadbana, zawsze pachnąca, starannie uczesana. Erling bardzo to sobie cenił. Nie reagowała jednak histerycznie na brud, nie na tym to polegało. Zresztą tak już bywa, niektórzy ludzie, żeby nie wiem jak często się myli, i tak sprawiają wrażenie zaniedbanych i brudnych. Może to jakaś cecha skóry, a może zależy od nastawienia do życia?

Nie, teraz jego myśli zajmują się jakimiś głupstwa – mi. Ale Erling bardzo dobrze wiedział, dlaczego tak się dzieje. To bliskość Theresy. Ona sama najwyraźniej śmiertelnie się bała, że zachowa się wobec niego zbyt poufale. Poznawał to po sposobie, w jaki wspierała rękę na drzewie, pod którym stali, by się trochę odsunąć od Erlinga. Poznawał to też po wyraźnej sztywności Theresy, po jej bardzo ostrożnym oddechu.