Выбрать главу

Theresa uśmiechnęła się.

– Ja wiem, że nie najlepiej się czułeś, chociaż nie mówiłeś nic. Edith, my naprawdę potrzebujemy młodego i silnego Bernda, ale obiecuję ci, że oddam ci go całego i zdrowego.

Edith westchnęła cicho, ale musiała się pogodzić ze swoim losem.

Prefekt ogłosił Etana von Virneburg prawnym właścicielem majątku, który po nim miała odziedziczyć najstarsza córka Etana i jej rodzina. Rafael i Danielle nie mieli żadnych praw do spadku, ale też i pewnie by nie chcieli. Wśród wnuków Etana byli chłopcy i to oni pewnie stać się mieli w przyszłości właścicielami posiadłości.

Taran i Villemann uprosili Etana, by im staranniej narysował znaki Pierwszej, Osiemnastej i Dziewiątej Tablicy Duchów, i dostali je. Obiecali tylko uroczyście, że będą bardzo ostrożni.

Danielle miała jechać na koniu razem z Taran, Rafael natomiast z Villemannem.

Theresa, Erling i wszyscy inni serdecznie uściskali nowych członków rodziny na pożegnanie, a kiedy gromadka wracająca do domu zniknęła im z oczu, oni również podjęli swoją przerwaną podróż na zachód.

CZĘŚĆ CZWARTA. OCZEKIWANIE

Rozdział 20

Dla Tiril czas płynął i zbyt wolno, i zbyt szybko.

Wiedziała, że nie ma nikogo, kto mógłby przyjść jej na ratunek. Bo, po pierwsze, nie wiedziała, gdzie się znajduje, a po drugie i najważniejsze, Móri nie żyje i Erling również. Tiril pogrążona była w głębokiej żałobie.

Księżna Theresa, jej matka, nie wiedziała, co się stało na skale pod ruinami zamku Graben. Jakim sposobem mogłaby wpaść na pomysł, by szukać córki tutaj, w nieznanym zamku w Pirenejach? Mimo wszystko jednak tliła się w Tiril iskierka nadziei. Istotą, z którą tę nadzieję wiązała, był Dolg. Liczyła, że kiedy chłopiec dorośnie, to może, może… może jakoś się dowie, gdzie znajduje się jego matka. I wtedy zacznie szukać.

Ale czy ona dożyje czasu, gdy Dolg będzie dorosły? To musi przecież potrwać jakieś osiem, może dziesięć lat.

Raczej nie dożyje, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy.

Bo widoki na przyszłość miała marne. Przesłuchanie prowadzone przez kogoś, kogo tamci nazywają bratem Lorenzo. Czy ona go już gdzieś nie spotkała? Mężczyzna z blizną prawie przez całą twarz.

A kiedy przesłuchania się skończą, ona ma być przewieziona dalej, do siedziby Zakonu Świętego Słońca, i postawiona przed Wielką Radą, która ją osądzi i skarze.

Na śmierć, co do tego nie miała wątpliwości.

Jej ukochane dzieci, Dolg, Villemann i Taran, nigdy się nie dowiedzą, czy ich matka żyje, czy nie. Niczego się nigdy nie dowiedzą o jej losie. Niepewność będzie ich dręczyć do końca dni.

Wszystko to było podwójnie tragiczne, bo Tiril wiedziała teraz tak wiele. O Zakonie Świętego Słońca. Rozmowy ze współwięźniem, Henrikiem Russem, wiele wyjaśniały.

Nikt nie mógłby twierdzić, że Tiril jest dobrze w tym lochu. Ale najwyraźniej prześladowcom zależało, by zachowała życie. Bo jedzenie było… No, w najlepszym razie można powiedzieć, że było jadalne. Nic więcej. Zawierało mnóstwo przypraw chyba nie tylko dlatego, że to jedzenie hiszpańskie, lecz także dla ukrycia zaawansowanego niekiedy rozkładu. Kilkakrotnie Tiril się rozchorowała na żołądek, ale jakoś z tego wyszła. Śmiertelnie bała się dyzenterii. Wtedy byłoby z nią naprawdę źle.

Chociaż właściwie to po co ma żyć?

Owszem, chciała żyć. Jak długo istniał choćby cień nadziei, że jeszcze kiedyś zobaczy dzieci, że będzie im mogła powiedzieć, jak strasznie za nimi tęskniła, będzie się ze wszystkich sił starała uratować.

To dziwne, ale Henrik Russ, czy raczej Heinrich Reuss, jak go tutaj nazywali, stanowił jaśniejszy punkt w jej smutnej egzystencji. Rozmowy z nim poprawiały nastrój, kiedy dygotała z zimna w surowych, mokrych murach albo kiedy już nieznośnie śmierdziało z drewnianego wiadra, które stanowiło jej toaletę, a które opróżniano tylko wtedy, gdy się zaczynało przelewać, kiedy szczury harcowały po kątach, a słoma na posłaniu gniła od przenikającej wszystko wilgoci.

Od wielu dni nie widziała dziennego światła, ale to może lepiej, bo ona sama musiała wyglądać potwornie. Nic w tym lochu nie było czyste, nic nie było naprawdę suche, a ona nie zmieniała ubrania, odkąd tu się znalazła.

Ale najwyraźniej miała żyć.

Ona i jej dawny wróg, Heinrich Reuss, stali się może nie przyjaciółmi, ale w każdym razie w jakimś sensie ufającymi sobie ludźmi. On często mawiał, że jej przybycie go uratowało. Wcześniej zdecydowany był popełnić samobójstwo, nie wiedział tylko, jak to zrobić. Teraz zyskał nową wolę życia, miał bowiem z kim rozmawiać, a przy tym był to rozmówca inteligentny.

Jego stosunek do Zakonu Świętego Słońca cechowała ambiwalencja. Nienawidził braci zakonnych, a przede wszystkim fanatycznego aż do granic choroby psychicznej kardynała von Grabena, wielkiego mistrza Zakonu. Teraz, kiedy zauroczenie potężnym zakonem ustąpiło i kiedy tamci najwyraźniej o nim zapomnieli, mógł widzieć zgromadzenie w nowym świetle.

Owszem, nadal bardzo chciał być jego członkiem, bo to wszystko, co znajdowało się w tle, wydawało się całkowicie niewiarygodne. Ale nie na warunkach takich ludzi, jak bracia zakonni. Tak samo jak ojcowie Kościoła zniszczyli chrześcijaństwo, tak bracia zakonni zniszczyli szlachetne cele i sens Zakonu Świętego Słońca. Teraz nie zostało już nic poza pragnieniem robienia kariery, walką o władzę i podporządkowanie sobie zwyczajnych ludzi.

No tak, ale co było tym szlachetnym, najwyższym celem?

Heinrich Reuss wyszeptał jej to przez szparę pomiędzy kamiennymi blokami. Tiril była tak zaszokowana, że tego dnia nie mogła już niczego więcej słuchać. Ale teraz rozumiała lepiej owo desperackie dążenie kardynała i jego ludzi do odnalezienia brakujących elementów układanki. I rozumiała, jaką przewagę zdobyła ona sama i jej rodzina, nic w ogóle nie wiedząc o celu Zakonu.

Tiril wiedziała teraz także, iż bracia zakonni zbierają się dwa razy do roku w swoim głównym zamku. Natomiast Heinrich Reuss nie słyszał o Deobrigula i nikt w Zakonie nie wiedział, czym jest kamień z Ordogno.

Tego zresztą grupa Tiril także nie wiedziała, więc w tej sprawie niczym się nie różnili.

Pewnego dnia Reuss zapytał ją:

– Skąd wy bierzecie tę siłę? Wszyscy się nad tym zastanawiali. Kardynał i brat Lorenzo byli wściekli. Nie rozumieli niczego.

Tiril zachowywała przez cały czas wielką ostrożność tym, co mówi. Nie przekazywała mu więcej informacji, niż to było konieczne. Bo jeśli nawet Heinrich von Reuss rozstał się ze swoimi braćmi zakonnymi i chyba raczej nie wyjdzie z tego więzienia, to mimo wszystko pozostał członkiem zgromadzenia, a jego tęsknota za Świętym Słońcem nadal była wielka.

Teraz potrafiła ową tęsknotę zrozumieć.

– Pan przecież wie, że mój mąż jest czarnoksiężnikiem.

Przez cały czas mówiła o Mórim tak, jakby żył.

– Tak, oczywiście, wiem, ale czarnoksiężnik, co to znaczy? Kardynał też jest. I to bardzo potężnym czarnoksiężnikiem, mimo to wy zawsze byliście górą, jeśli tak można powiedzieć. To musiało być coś więcej!

– Owszem, rzeczywiście – potwierdziła Tiril spokojnie. – Ale nie sądzę, by pan to zrozumiał, gdybym to teraz wyjaśniła. Zostawmy to!

Wyciągnęła rękę tak, jakby chciała pogłaskać psa, i natychmiast poczuła pod dłonią kudłatą sierść Zwierzęcia. Dotykała jej z czułością.

Ponieważ Tiril nigdy nie słyszała o niebieskim szafirze, o tej kuli, którą znalazł Dolg, to nigdy też nie przyszło jej do głowy, żeby wspomnieć o dwóch kamieniach, występujących w legendzie o morzu, które nie istnieje. O czerwonym i niebieskim kamieniu. Reuss też o nich nie wspominał, bo chyba w ogóle nigdy o niczym takim nie słyszał.