Tego właśnie kardynał sobie życzył. On i jego ludzie stali przy dużym zakręcie, czy, ściślej biorąc, siedzieli w siodłach. Sam kardynał siedział w powozie, ukrytym w zaroślach. Miał widok na okolicę, która niebawem stanie się polem bitwy, ale nikt by się nie domyślił, że on tam jest. Wiedzieli o tym tylko jego podwładni.
Sam osobiście rozstawił całą gwardię. Dwudziestu ludzi w eleganckich uniformach, kolorowych, w barwach kardynała, siedziało w siodłach i czekało. Byli bardzo piękni w krótkich pelerynkach narzuconych na ramiona i ze strusimi piórami przy kapeluszach. Wszyscy zostali starannie wybrani, wszyscy lojalni wobec kardynała, ponieważ sądzili, że służą dobremu i religijnemu człowiekowi. Chociaż w miarę upływu lat zaczynali powątpiewać w dobre intencje swojego zwierzchnika.
Tego dnia kardynał zamiast swego wielkiego krzyża miał na piersiach wielki znak Słońca. Ten znak go strzeże i chroni, mówił.
A czy krzyż tego nie zapewnia?
Co tam, drobiazgi nie mają znaczenia, służyć kardynałowi to wielki zaszczyt, a piękne mundury budzą zainteresowanie dziewcząt. W koszarach też wiedli wygodne życie, a teraz czeka ich walka, więc będzie trochę rozrywki. Przeciwnik zdaje się nie jest specjalnie imponujący. Wrogowie Kościoła katolickiego, powiedział kardynał. Heretycy.
Z takimi nędznikami należy się rozprawić krótko.
Ale jednego z nich należało wziąć żywcem. Tajemniczego cudzoziemca o płonących oczach.
Na chłopca o bardzo dziwnym wyglądzie też mieli zwracać szczególną uwagę. Trzeba go zabić natychmiast, a jego zwłoki razem z bagażem niezwłocznie przekazać samemu kardynałowi.
Dobrze, gwardziści nie mieli nic przeciwko temu, chociaż uważali, że rozkaz jest dość osobliwy.
Wysłany na zwiady jeździec raportował, że orszak zbliża się przez las.
Gwardziści kardynała mocniej ujęli lejce i czekali.
Margit Sandemo