Выбрать главу

Może więc, myślał Dixon, nie są dość sprytne, by zrozumieć, że ta broń zabija. Może nie pojmują tego, co się dzieje. Może sądzą, że jestem bezbronny?

Przyspieszając kroku zagłębił się dalej w las. Nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo, perswadował sobie. Bestie może nie rozumieją, że broń zabija, ale przecież ona zabija. Trzeba jednak będzie zażądać, aby nowe modele wydawały jakiś odgłos. Nic prostszego.

Stwory na drzewach rozzuchwaliły się na dobre i obnażając kły opuszczały się teraz niemal do poziomu głowy Dixona. Chyba są mięsożerne, pomyślał. Strzelił i poczynił wielkie spustoszenie wśród drzew. Zwierzęta uciekły z wrzaskiem, a z góry spadł deszcz gałązek i liści. Nawet psy czmychnęły, wylęknione.

Dixon zaśmiał się i zaraz potem upadł, silnie uderzony w ramię przez dużą gałąź. Broń wypadła mu z ręki i wylądowała w odległości dziesięciu stóp, odbezpieczona, siejąc dokoła zniszczenie. Wygramoliwszy się spod gałęzi Dixon sięgnął po pistolet. Ubiegło go jedno z nadrzewnych zwierząt.

Dixon padł twarzą na dół. Zwierzę piszcząc zwycięsko wymachiwało dokoła pistoletem. Olbrzymie drzewa, równo przecięte, spadały na ziemię, porytą i zasłaną zwałami gałęzi i liści. Wybuch z pistoletu obalił drzewo tuż obok Dixona i porył ziemię przy samej jego nodze. Dixon odskoczył i gwałtownie się pochylił, cudem ocalając głowę.

Stracił już teraz wszelką nadzieję. Ale zwierzę, zaintrygowane trzymaną w ręku bronią, próbowało zajrzeć do lufy. W tej samej jednak chwili straciło głowę w sposób bezszelestny. Dixon wykorzystał tę chwilę. Skoczył naprzód i odzyskał pistolet, zanim pochwyciło go inne zwierzę. Wyłączył spust automatu.

Psy wróciły i bacznie przyglądały się człowiekowi. Ale Dixon nie ośmielił się strzelać. Ręce tak mu drżały, że niebezpieczeństwo było równie wielkie dla niego, jak dla psów. Utykając powlókł się w stronę statku. Psy szły jego śladem.

Człowiek szybko się opanował. Spojrzał na trzymaną w ręku broń. Budziła w nim teraz szacunek, a nawet strach. Obawiał się jej znacznie bardziej niż psy, które najwidoczniej wcale nie łączyły zniszczenia w lesie z pistoletem, przypisując je zapewne nagłej burzy.

Burza jednak minęła i psy rozpoczęły łowy na nowo.

Dixon strzelał raz po raz, torując sobie drogę w gęstych zaroślach. Psy towarzyszyły mu z obu stron, dotrzymując kroku. Były ich teraz dziesiątki.

Do licha, pomyślał, czy nie liczą swych strat? Uprzytomnił sobie jednak, że zapewne nie umieją rachować.

Był już teraz niedaleko statku. Drogę zagradzał ciężki pień. Dixon chciał przeskoczyć, gdy pień nagle ożył i rozwarł olbrzymie szczęki. Dixon skierował pistolet w dół i uruchomił go na trzy sekundy. Stwór znikł, ale Dixon wpadł nagle w świeżo powstałą jamę. Psy otoczyły go warcząc i naszczekując. Dwoma strzałami oczyścił brzeg jamy i mimo zwichniętej kostki usiłował się wydostać. Ale ściany rozpadliny były strome i gładkie jak szkło. Jeszcze jeden wysiłek — bez skutku. Zaczął więc myśleć. Przez broń znalazł się w jamie, dzięki broni musi się więc wydostać. Naciął jedną ze ścian, dzięki czemu zdołał się wygramolić na powierzchnię. Stąpał z trudem, ale jeszcze bardziej dokuczał mu ból w ramieniu. Wyciął kij i powoli ruszył naprzód.

Psy raz po raz rzucały się do ataku. Unicestwiał je tyle razy, że zmęczenie zaczęło mu się coraz bardziej dawać we znaki. Sępy spadły na ścierwo. Dixon czuł, że ciemnieje mu w oczach. Przemógł się, nie wolno mu zemdleć, póki psy są w pobliżu. Statek było już widać. Próbował biec, ale natychmiast upadł. Obskoczyły go psy. Strzelił, przecinając dwa psy i odstrzeliwując sobie czubek prawego buta. Wstał z trudem i poszedł w stronę statku.

Piękna broń, myślał. Niebezpieczna dla wszystkich — łącznie z tymi, którzy jej używają. Chciałby dostać w swe ręce wynalazcę. Co za pomysł! Broń bezgłośna!

Dotarł wreszcie do statku. Nie zdążył otworzyć komory wyjściowej, gdy znów opadły go psy. Unicestwił najbliższe dwa i wczołgał się do środka. Mąciło mu się w głowie, odczuwał silne mdłości. Ostatkiem sił zatrzasnął drzwi komory i usiadł. Nareszcie jest bezpieczny.

Wtedy usłyszał obok siebie chrobot. Zamknął ze sobą jednego z psów.

Czuł się za słaby, by władać ciężką bronią, zdołał ją jednak unieść. Pies, ledwie widoczny w ciemnym wnętrzu statku, skoczył na niego. Dixon był przekonany, że nie uda mu się uruchomić pistoletu. Bestia sięgała mu już do gardła. Odruchowo zacisnął jednak dłoń. Zwierzę pisnęło i zamilkło. Dixon stracił przytomność.

Gdy ją odzyskał, długi czas leżał nieruchomo napawając się cudownym uczuciem, że żyje. Postanowił odpocząć jeszcze parę minut, a potem zabierać się stąd czym prędzej. Zaszyje się w jakiejś knajpie na Ziemi i upije się do nieprzytomności. A potem odszuka wynalazcę broni i wtłoczy mu jego cudo w gardło. Tylko niebezpieczny wariat mógł wynaleźć bezgłośną broń.

Tak, ale to wszystko potem. A teraz można po prostu cieszyć się życiem, leżeć sobie w słońcu...

W słońcu? Słońce w statku kosmicznym?

Skoczył na równe nogi. U jego stóp widniały szczątki zabitego psa. A tuż obok zygzakowatą linią przebiegała długa szpara w ścianie statku. To tędy przedostawało się światło słoneczne. Przez szparę widać było sylwetki zwierząt zaglądających do środka. Zabijając tamtą bestię Dixon sam zrobił tę szparę. Rozejrzał się i dostrzegł inne jeszcze otwory. Jak to się stało?

Ach tak! Przecież torując sobie drogę musiał nieraz trafić w statek! Przyjrzał się uszkodzeniu. Dobra robota, nie ma co! Tu naruszone dwie tablice rozdzielcze. Tu zaś do niedawna stało radio. Tam za jednym zamachem przedziurawione zostały zbiorniki tlenu i wody. A do tego wszystkiego przestrzelone przewody doprowadzające paliwo. Zgodnie z prawem ciążenia paliwo utworzyło kałużę na ziemi pod statkiem. Jak na kogoś, kto się wcale o to nie starał, myślał obłędnie Dixon, to wcale nieźle!

W rok później, gdy Dixon nadal się nie zgłaszał, wysłano drugi statek, aby urządzić mu przyzwoity pogrzeb, jeśli uda się odnaleźć jakieś szczątki, i przywieźć prototyp nowej broni.

Statek ratowniczy wylądował w pobliżu statku Dixona i załoga z zaciekawieniem obejrzała szparę i inne uszkodzenia.

— Są faceci — powiedział inżynier — którzy nie potrafią obchodzić się z bronią.

— Ano tak — potwierdził główny pilot. Od strony lasu rozległy się odgłosy uderzeń. Ruszyli w tamtym kierunku. Dixon podśpiewywał sobie przy pracy. Drewniany szałas otoczony był ogródkiem warzywnym, zabezpieczonym palisadą. Dixon wbijał właśnie nowy palik w miejsce przegniłego.

— A więc żyjesz! — zawołał jeden z załogi.

— Jak widzicie — odparł Dixon. — Zaczekajcie, aż skończę naprawiać płot. Ohydne bestie te psiska! Ale nauczyłem je rozumu.

Dixon z uśmiechem wskazał łuk z mocnego, giętkiego pręta, oparty o palisadę. Obok znajdował się zapas strzał.

— Nabrały szacunku — dodał — kiedy kilku z nich wsadziłem strzałę.

— A broń? — spytał pilot.

— Przydała się! — zawołał Dixon z wesołym błyskiem w oku. — Nie dałbym sobie bez niej rady.

I zabrał się na powrót do pracy. Wtedy dopiero spostrzegli, że wbija palik ciężką, płaską rękojeścią pistoletu.