Выбрать главу

– Nie błagajmy o przebaczenie – mówił twardym głosem – bo nikt nam go nie udzieli! Zmuśmy społeczeństwo, aby podziwiało nas i uchyliło przed nami czoło. Ludzkość jest tchórzliwa i przeczulona i ręczę wam, że nigdy nie pamięta grzechów tych, których poważa, kocha lub boi się. Dlatego też pospolici zbóje wchodzili na stopnie tronów wielkich państw, kaci stawali się biskupami, piraci – bohaterami narodowymi!

Załoga po kilku takich rozmowach dala Pittowi Hardfulowi nowe przezwisko – „Biały Kapitan".

Elza Tornwalsen, usłyszawszy o tym, niezmiernie się ucieszyła. Zrozumiała bowiem swym kobiecym, wrażliwym sercem jasność i czystość czynów i słów Pitta Hardfula. Nie mogła swym prostaczym rozumem ogarnąć zawiłego planu Białego Kapitana, zamierzającego przez osobistą, posuniętą do ostatnich granic uczciwość i utworzenie zastępu ludzi jednakowo z nim myślących i postępujących wybić się na szczyty społeczeństwa, gnuśniejącego w bezwładzie myśli i uczuć; społeczeństwa zawsze pochopnego do wydania druzgoczących i odsądzających od czci i wiary wyroków nad bliźnim, który przekroczył granicę prawa, pisanego dla ludzkości znajdującej się w warunkach dobrobytu i równowagi wszystkich warstw społecznych i całego państwa.

Z tych szczytów Pitt zamierzał dokonać zemsty, rzucając spodlonym ludziom, uznającym wyłącznie siłę pięści lub złota, słowa pogardy i zmuszając całe społeczeństwo do podziwiania, zazdroszczenia i schlebiania temu, kto przedtem nie śmiał zajrzeć w oczy nawet najbliższym sobie.

Tą myślą żył Pitt Hardful, w imię jej działał i mówił. Był cały przejęty i podniecony marzeniem o zemście.

Tego nie mogła zrozumieć Elza. Widziała przed sobą Pitta bez trudu i starań ujmującego w swe dłonie całe życie szonera wraz z nieokiełzanym, zdawało się, Olafem Nilsenem i takimi burzliwymi i niepodatnymi charakterami, jak Lark, Kula Bilardowa, rudy Miguel i kipiący nienawiścią i szyderstwem Bezimienny. Słuchała jego słów i rozważała każde, a w żadnym nie znalazła nieprawdy lub ukrytej myśli, zdradzającej bądź osobiste, bądź złe zamiary.

Nazwala Pitta Hardfula „jasnym i sprawiedliwym", a jego wyższość umysłowa i duchowa nad spotykanymi dotąd ludźmi, jego zrozumienie każdego odruchu innego człowieka, jego wrażliwość, spokój i rozległość wiedzy – zmusiły szukającą prawdy i innego życia Elzę do pokochania go. Usłyszawszy nadane Pittowi przez załogę przezwisko „Biały Kapitan" pomyślała, że ci zbrodniarze wynaleźli trafne i wszystko objaśniające imię dla umiłowanego przez nią człowieka. Odtąd w myślach swoich inaczej go nie nazywała.

Pitt od chwili powrotu Elzy do ubrania kobiecego zupełnie się dla niej zmienił. Często podchodził do niej, wypytywał i pomagał w robocie, był szczerym, dobrym przyjacielem, i Elza zauważyła, że w chwilach odpoczynku zamiast szukać samotności na dziobie „Witezia" siadał z nią na deku i prosił, żeby opowiadała o starej Lilit, o jej legendach, sagach i bajkach. Słuchał zwykle zadumany, myślą błąkając gdzieś w niedostępnych dla innych krainach, a głębokie zmarszczki bruździły mu czoło.

Czasami przychodził Olaf Nilsen. Siedzieli we troje. Mężczyźni milczeli, kobieta opowiadała słowami Eddy-prababki siwe sagio Fingalu, Osjanie-ślepcu, Frydzie, żonie wikinga z Omdo, o Eryku-Zdobywcy, o dalekich wyprawach, o krwawych bojach. Pewnego razu Pitt rzeki:

– Żyli waleczni, potężni Fingal, Eryk i Konrad-Mlot… Teraz pozostały po nich sagi i więcej, zdawałoby się, nic. Zaniki ich rozsypały się w proch, bystre łodzie dawno zgniły, kości wodzów, wioślarzy, wojowników i zakutych przez-nich w kajdany królów zmieszały się z ziemią bez śladu… Nic nie pozostało! A jednak prawo ustalone przez Eryka, imiona wielkich żeglarzy, piękne pieśni Osjana przetrwały wieki! Sprawiedliwość i piękno są nieśmiertelne. Dla tego tylko warto żyć!

Słowa te zmusiły Elzę i Nilsena do głębokiego, ciężkiego westchnienia. Dla nich życie zawierało się w czymś innym – bliższym i doczesnym. W takie chwile czuli się samotni, bo Białego Kapitana nie było wtedy z nimi…

Był jak pustelnik w górach. Przychodzących do niego ludzi z dolin pocieszał i pouczał, lecz sam pozostawał daleki i obojętny sercem dla trosk i radości ludzkich, gdyż dusza jego wyrwała się z więzów życia, a myśl przebywała tam, dokąd nie dochodzą jęki umęczonych i łkania braci miotających się w rozpaczy.

Pitt był bliski i daleki, prosty i tajemniczy, wyrozumiały dla wszystkich i surowy dla siebie.

Olaf Nilsen rozumiał dobrze, że najstraszliwszy gniew jego nie mógłby mieć większego wpływu na załogę niż jedno słowo Białego Kapitana, wymówione spokojnym, niemal obojętnym głosem.

Pewnego razu odbywający wartę Crew przybiegł do Nilsena i zawołał:

– Cała armia wali na nas!

Istotnie na niskim południowym brzegu czerniło się od tubylców. Jechali całymi rodzinami na lekkich „nartach" ciągnionych przez renifery lub psy, jechali na oklep na pięknych, rogatych północnych jeleniach, szli piechotą z całym swoim dobytkiem.

Po pewnym czasie starszyzna samojedzka była już na pokładzie „Witezia". W biesiadni po obfitym poczęstunku zaczęła się narada z obydwoma kapitanami i poszukiwaczami złota.

Gdy starszyznę odwieziono na brzeg, tubylcy zaczęli urządzać obozowisko. Na znacznej przestrzeni ustawiano długie drągi, tworzące stożkowate szkielety przyszłych czumów -namiotów, szczelnie okrytych reniferowymi skórami. Skóry pokrywały wewnętrzne ściany czumów do połowy i ziemię za wyjątkiem niewielkiej przestrzeni w środku, gdzie leżała gruba blacha lub płaski kamień z płonącym ogniskiem. Nad płomieniem wisiał zakopcony kocioł dla gotowania strawy i przyrządzania herbaty. Ryczały renifery, poszukujące pod śniegiem pokarmu, szczekały i gryzły się psy, walczące o odpadki ryb, płakały niemowlęta i krzyczały uganiające się dokoła dzieci.

Trzystu ludzi mieścił obóz powstający na południowym brzegu Tajmyrskiego Jeziora. Zgromadziły się tu rodziny samojedzkie oraz kilka czumów tubylców Tawga i Tunguzów. Obok skórzanych namiotów z wychodzącym przez ich spiczaste wierzchołki dymem układano stosy futer, worki z kłami morsów i starannie wycięte pnie brzozy czeczotowej.

Pitt zacierał ręce z radości.

– Mamy teraz robotnika pod dostatkiem! – mówił do Nilsena. – Damy im towary na kredyt, a za to będą pracowali w kopalni złota. Towary kupimy od nich później, gdy „Witeź" odbędzie latem nową ryzę do Europy.

Tubylcy byli uszczęśliwieni dostawszy potrzebne im przedmioty i zapasy tylko za pracę.

Wiosna się zbliżała. Przemknęły Tajmyrem ostatnie tafle kry i zerwane drzewa; ryby weszły do rzek i potoków, zniknęły białe niedźwiedzie i foki.

O świcie, po zachodzie słońca i przez całą noc zewsząd rozlegały się głuche krzyki, basowe trąbienie lub cienkie dzwonienie.

Wysoko pod obłokami leciały klucze żurawi, falujące w powietrzu niby nici pajęczyny, wyciągnięte w dwa rozchodzące się pod ostrym kątem sznury dzikich gęsi, długie łańcuchy łabędzi i niezliczone gromady kaczek. Ptactwo przybywało na północ, aby w surowym kraju, obfitującym w pokarm, wychować najsilniejsze i najzdrowsze pokolenie.

Przeniknęła prędko krótka wiosna północna, stopniał do reszty śnieżny całun, pobiegły z gór potoki, zazielenił się na nowo mech, okryły się brzozy i wierzby puszystymi młodymi liśćmi, tu i ówdzie dzwonić zaczęły komary i muchy, poszybował nad zieloną tundrą żółty motyl – taki obcy surowemu i smętnemu krajobrazowi.

Pewnego dnia partia ludzi pod dowództwem Pitta Hardfula, Bezimiennego i Puchacza opuściła statek i udała się w góry. Kilku Samojedów towarzyszyło poszukiwaczom złota.