– Ta-a-k! – pisnął Puchacz. – Będzie bitwa… Chcą się bronić… Ale nam już nie dowierzają… Widzicie, co się stało?
– Sam bym stryczek zaciągnął na szyi tego nicponia, który dobierał się do składu i nic z niego nie skradłszy, nam odebrał zaufanie kapitana! – mruknął, machnąwszy długimi, małpimi rękoma, Francuz Balbier, przezwany „Cepem". Wszyscy milczeli.
– Cóż to?! – złośliwie się śmiejąc, zawołał Cep. – Cóż to? Umiemy tylko rabować i dżgać piórami? A czy nie łaska zasłużyć na zaufanie prawdziwych ludzi? Czyż nie możemy się zdobyć na to?
– Jak? Mów, Cepie – rozległy się głosy.
Lecz Cep, w którym obudziły się wojownicze, pełne zapału i twórczej myśli, a zarazem praktyczne cechy Francuzów, już ujął w swe ręce dowództwo nad bandą.
– Siekiery i kilofy w garść – i za mną! – skomenderował. Za chwilę prowadził swój oddział ku zaroślom w zachodniej części kotliny Numy.
– Idziemy w innym kierunku… – szepnął doganiając Cepa zdyszany Puchacz.
– Milcz, Puchaczu, kiedy się nie znasz na strategii napoleońskiej – syknął Francuz. – To wojna, nie szukanie złota. Tam ty jesteś Napoleonem, tu – ja.
Oddziałek zniknął w krzakach i zaczął cicho posuwać się na południe, obchodząc rów z ukrytymi w nim ludźmi, aż zapadł wśród rozrzuconych na płaszczyźnie głazów i zaczaił się.
– Hej tam, chłopcy – szeptał do swoich Cep. – Na komendę moją zróbcie wielki krzyk, biegnijcie i walcie tych, co napadają, tak jak gdyby to byli dozorcy wszystkich więzień świata. A jeżeli zobaczę, że ktoś z was stchórzył i oszczędza swoją skórę, za którą żaden kat centyma nie da, rozpłatam łeb jak kloc drzewa. Przysięgam na „czerwoną wdowę"!
Urwał nagle, bo od strony tubylczego obozu utykając biegł człowiek i krzyczał coś, czego z odległości nie można było zrozumieć. Człowiek padał i podnosił się. Za nim, coraz bardziej zbliżając się, sunęła zbita gromada ludzi. Co, chwila z tłumu atakujących padały strzały, lecz w mamiącym półzmroku chybiały biegnącego człowieka.
Jednak siły go opuściły, bo upadł raz jeszcze i już nie mógł się podnieść. Wtedy wydal przeciągły świst, którym niby biczem przeciął i smagnął powietrze.
– To sygnał Bezimiennego! – zawołał Cep i wyskoczywszy ze swej kryjówki, dopadł słabnącego towarzysza, zarzucił go sobie na ramiona i oddał ludziom siedzącym w rowie.
Sam zaś nic nie mówiąc pobiegł ku barakowi, skąd chyłkiem, sadząc przez rowy, rynsztoki i kamienie, dawną drogą dopadł kryjówki swego oddziału.
– Będzie robota! – szepnął, radośnie pocierając ręce. – Oj będzie…
– Wielki czas! – burknął zgięty w kabłąk człowiek, którego banda z szacunkiem nazywała „Szkarłatnym Pedrem". – Nudno już w tej ciszy… Czas puścić trochę ciepłej posoki!
– A-a, stary zbóju! – cicho zaśmiał się Puchacz. – Będziesz miał używanie… Zaczekaj chwilę…
Tłum napastników zbliżył się o pięćdziesiąt kroków do rowu. Banda Cepa pozostała na tyłach atakujących.
– Rozumiem teraz! – szepnął Puchacz, uszczypnąwszy Cepa w ramię.
– Napoleon! – odpowiedział Francuz chełpliwie, cicho uderzając się w czoło. – Ja im tu taki most arkolski urządzę, że o wszystkim zapomną na zawsze, mój bratku. Tylko nie pokpijcie sprawy, wy – ciury!
– Stul gębę, Napoleonie! – syknął Szkarłatny Pedro i zatknąwszy za pas siekierę, zaczął próbować ostrza nawachy, z którą nigdy się nie rozstawał.
Umilkli, bo z rowu rozległ się donośny i groźny głos Olafa Nilsena:
– Stój! Kto idzie? Tłum zatrzymał się.
– Odpowiemy ci, gdy będziesz stal pod szubienicą! -rozległy się krzyki.
– Czego od nas chcecie? – padło nowe pytanie. – Nie pragniemy rozlewu krwi!
– A pewno! – krzyczano ze śmiechem z szeregów napastników. – Nie nasza, lecz wasza poleje się krew!
– No, no, pyskaczu! – szepnął Szkarłatny Pedro. – Moja w tym głowa, żeby ci ubyło posoki…
– Naprzód – doniosła się komenda herszta napastników. – Bierzcie ich!
– Stój! – zawołał Nilsen, i tyle siły było w jego ponurym głosie, że banda się znowu zatrzymała jak wryta. – Czy to wasze ostatnie słowo?
– Nie! Masz odpowiedź! – wrzasnął herszt, wysuwając się naprzód i dając kilka strzałów w stronę rowu.
– Rynka, przemówcie do tego draba jego językiem! – powiedział niewidzialny za okopem kapitan.
Rozległ się pojedynczy strzał, a herszt rozłożywszy ręce padł na wznak.
– Bij! Bij! – wrzasnął tłum i zaczął biec ku okopowi. Wzdłuż nasypu rowu przeleciała ognista wstęga wystrzałów i kilku napastników pozostało na ziemi. Jednak tłum był liczny, więc mógłby wkrótce zalać broniący kotliny okop, lecz w tej chwili z tylu rozległy się głośne krzyki i przekleństwa.
To ruszyła do walki banda Cepa.
Napastujący tłum w popłochu zaczął się ustawiać przeciwko nowemu nieprzyjacielowi, rażony salwami ludzi Nilsena. Spostrzegłszy zamieszanie bandy i przychodzący z pomocą oddział robotników, Nilsen jednym skokiem przesadził nasyp, podbiegł do najbliższego rannego i uniósłszy go, wraz z nim wskoczył do rowu.
– Coście za ludzie! – badał jeńca, przykładając mu lufę do piersi.- Różni – odparł ranny. -Wolni Kozacy, wypuszczeni z więzień aresztanci, zbiegli robotnicy z kopalni złota na Lenie.
– Żołnierzy i policji wśród was nie ma? – dopytywał kapitan.
– Nie ma! My wolni ludzie… – odpowiedział jeniec.
– Wolni bandyci? – poprawił go Norweg.
– Chcieliśmy zarobić, bo nasz człowiek doniósł, że macie dużo złota. Chciał je porwać, lecz go spłoszono. Wtedy ruszyliśmy kupą…
– Leż spokojnie… – mruknął kapitan, ogłuszając go uderzeniem pięści, i zawołał do swoich ludzi:
– Teraz możemy bić ich jak zajęcy! Ognia!
– Nie możemy strzelać, kapitanie! – krzyknął mały, wąsaty Niemiec. Nilsen wyjrzał z rowu i wybiegł na równinę.
Banda Cepa zwarła się z napadającymi i zmieszała się z nimi. Wprawni w bójkach przyjaciele Rudego Szczura szerzyli zniszczenie w szeregach napastującej bandy. Do nich się przyłączył wkrótce Nilsen i swymi mocarnymi rękami zaczął porywać ludzi – niby wilk bezbronne jagnięta. Za nim postępowali milczący, spokojni Anglicy, rozbijając pięściami szczęki i nosy.
Nilsen spostrzegł w szeregach nieprzyjaciół kryjącego się szamana, utorował sobie drogę przez skotłowany, szamocący się tłum i schwyciwszy go w poprzek ciała, z rozmachem grzmotnął o kamień. Olaf Nilsen przypomniał sobie dawne czasy straszliwych bójek i prawdziwych potyczek po szynkach i w portach ze strażą celną i policją, gdy się trudnił przemycaniem towarów zakazanych. Oczy mu płonęły, wysoko podniosła się pierś i potężne ramiona wznosiły się i opadały, zbijając przeciwników z nóg.
Po godzinie bitwy napastnicy zaczęli podnosić ręce i skamłać o litość.
Około pięćdziesięciu ciężko rannych i zabitych zaległo pole bitwy. Wśród nich znaleziono zgiętego w kabłąk Szkarłatnego Pedra i dwóch robotników posłanych na „Witezia" przez Miguela.
– Co będziemy robili, kapitanie, z tą hołotą? – z ciekawością pytał Cep, zręcznie związując ręce jeńcom.
– Odprowadźcie ich do obozu Samojedów i powiedzcie, aby strzegli ich do rana – odparł Nilsen. – Muszę się namyślić.
– Decyzja krótka… – mruknął Cep. – Mamy sznury, a dokoła sporo wysokich drzew. W oka mgnieniu przystroimy nimi choinki, kapitanie! Kapitanie…
Nilsenowi błysnęły oczy złowrogo. Rada była dobra, bo się podobała Norwegowi. Już zamierzał zmienić początkowy rozkaz, gdy nagle wstał przed nim Pitt Hardful i z wyrzutem spojrzał na wzburzoną twarz kapitana.