Выбрать главу

Spiro zamarł, a jego czerwone ślepka zwilgotniały. Zabulgotał dziwnie i wykrztusił:

— Dziękuję ci, chłopcze…

Ale zaraz wziął się w garść i dorzucił:

— Wobec tego zabieraj się ze mną. Szybko. Nie mamy chwili do stracenia.

— Dobrze pan robi! — wykrzyknęła z aprobatą Ninoczko — Sama bym z chęcią poleciała, ale ciągle nie ma czasu. Może jednak na dniach się wybiorę. Wówczas się tam zobaczymy.

2

Przepisy wymagały, aby na pokładzie towarowego planetolotu czwartej klasy znajdował się człowiek. Nie znaczyło to bynajmniej, że ta obecność była konieczna ze względów technicznych. Nic podobnego: ciężarówka sama potrafiła pokonać zadaną trasę, ale automaty nie mogą ponosić odpowiedzialności za wszystkie błędy popełnione przez ludzi przy załadunku towarów i programowaniu toru statku, za zmiany planów wprowadzone w ostatniej chwili i za inne obłędne pomysły, które zrodzić się mogą jedynie w umyśle istoty tak niedoskonałej jak człowiek.

Ciężarówka podeszła do planety Projekt—18 od nocnej strony i upłynęło dobrych parę minut, zanim mglisty horyzont globu rozświetlił się białym blaskiem, a słońce, w którego stronę mknął stateczek, wypełniło całe niebo, zgasiło wszystkie gwiazdy i odbiło się w gładkim oceanie, tak ogromnym, że oczy same natychmiast zaczynały wyszukiwać w nim Jakiegokolwiek punktu zaczepienia: wyspy, skraju lądu, góry, czegokolwiek, co tylko różniłoby się od tej nieskończonej oceanicznej równiny.

Pawłysz wyhamował i wszedł na orbitę stacjonarną. Następnie wcisnął klawisz radiostacji i wywołał gospodarzy.

Wiedział, że Stacja prowadzi ciężarówkę i czekał na charakterystyczny szum w głośniku, oznaczający, że pasmo łączności zwolniło się dla pilota.

Jakieś ciemne punkciki przemknęły po gładzi oceanu. Pawłysz pomyślał, że to małe wysepki. Zza kratki głośnika rozległ się przytłumiony szum.

Stacja — powiedział Pawłysz. — Stacja. Podchodzę do lądowania.

— Spiro, masz coś z gardłem? — zapytała radio.

— To nie Spiro — odparł Pawłysz — Spiro poleciał na Senpiterę, a ja go zastępuję.

— Jasne! — powiedziała Stacja.

— Przejdę na ręczne sterowanie — zameldował Pawłysz — Łajba jest trochę przeładowana i obawiam się, że może sama nie trafić do kei.

Z prawej strony nad pulpitem sterowniczym obracał się globus planety Zawieszony nad nim czarny punkcik — ciężarówka — wolno zbliżał się do światełka oznaczającego Stację.

— Ani mi się waż! — warknęła Stacja.

— Nie martwcie się — powiedział Pawłysz, patrząc na przyrządy pokładowe.

Facet wyraźnie mija szczyt krzywej! — odezwał się jakiś zaniepokojony głos, po czym zwrócił się wprost do Pawłysza — Proszę wykonać jeszcze jeden obrót. Statek jest niezawodny i sam potrafi znaleźć drogę do domu Niech pan lepiej nie manewruje, bo to się może źle skończyć.

— Jestem z Floty Dalekiego Zasięgu — odpowiedział Pawłysz — i na tych ciężarówkach wylatałem parę godzin więcej niż Spiro.

— Nie o to chodzi — powiedziała Stacja, ale Pawłysz już się wyłączył. Tego tylko brakowało, żeby ktoś poddawał w wątpliwość kwalifikacje personelu Floty! Nawet najskromniejsi jej funkcjonariusze dostają wysypki na myśl, że mogliby sobie nie poradzić z pilotowaniem statku towarowego czwartej klasy.

W dole przepłynęła grupa wysepek rozsianych na lustrze oceanu Na przymglonym horyzoncie majaczyła stacja Ciężarówka zbyt wolno traciła wysokość, więc Pawłysz zablokował automaty i na moment włączył silniki hamujące. Przeciążenie wdusiło go w fotel. Statek wszedł w lekkie pierzaste obłoczki Pawłysz zerknął na kontrolkę temperatury poszycia Pancerz nagrzał się bardzo nieznacznie, bo Projekt-18 miał rozrzedzoną atmosferę, a obłoczki z pewnością składały się z luźnych kryształków dwutlenku węgla.

— Co ty wyprawiasz! — oburzyła się Stacja — Przecież ci mówiliśmy, żebyś szedł na autopilocie!

Pawłysz nie odpowiedział, bo nie czuł się winny. Zrobił przecież tylko to, co na jego miejscu zrobiłby każdy inny pilot. Po co ciągnąć jeszcze jeden obrót, marnować niepotrzebnie paliwo, kiedy można wylądować z biegu?

Statek spadał na planetę po stycznej, jak bolid. Rakiety hamulcowe wprawiały go w wibracją, której Pawłysz starał się nie zauważać, stosując rodzaj autohipnozy, pomagającej jedynie tym, którzy wierzą w jej skuteczność.

Ciężarówka nie potrafi się odpowiednio zatroszczyć o upartych pasażerów. Nie przeszkadza to Spironowi, który z pewnością nie ma zielonego pojęcia o autohipnozie, ale też na pewno nigdy nie przejmuje sterów statku. Gdyby Pawłysz był bardziej zdyscyplinowany, też wylądowałby komfortowo i w dodatku nie naraziłby się załodze Stacji.

Na skraju kamienistej wyspy ukazała się podkowiasta dolina zamknięta w głębi skalistymi urwiskami. Bliżej pienistej linii przyboju połyskiwał krąg lądowiska. Po chwili ciężarówka dotknęła podwoziem gruntu Pawłysz szczęknął ponownie przełącznikiem radiostacji.

— W co mam się ubrać? — zapytał. — Jaka tam u was pogoda?

Włączył wideofon. Na ekranie ukazała się szeroka płaska twarz mężczyzny z ogoloną czaszka Dyżurny miał wąskie, przymrużone oczy, cienkie brwi o kształcie przestraszonych ptaków i w ogóle wyglądał jak Dżyngis-chan, który akurat dowiedział się, że jego ulubiona orda została wyrżnięta w pień przez niewiernych.

— I kto takich tu przysyła? — zapytał, mając na myśli Pawłysza. — Dlaczego tacy ludzie nigdy nie potrafią uszanować życzeń gospodarzy?

— Zaoszczędziłem dwie tony paliwa — odparł skromnie Pawłysz — Przyprowadziłem statek na godzinę przed czasem, nie sądzę zatem, abym zasłużył na szczególne potępienie. W cóż więc ubieracie się tutaj, kiedy wychodzicie na dwór?

— Spiro zostawił tam swoje ubranie — odpowiedział Dżyngis-chan.,

— To wdzianko będzie na mnie nieco przykuse — zauważył Pawłysz — Przewyższam go wzrostem.

— No dobra — mruknął Dżyngis-chan — Zaraz do pana przyjdę. Potrafi pan otworzyć właz?

Aluzja do niezbyt wysokich umiejętności krnąbrnego pilota była aż nazbyt przejrzysta, ale Pawłysz wysłuchał jej bez drgnienia powiek.

— Potrafię — powiedział.

— Proszę zatem otworzyć zewnętrzną pokrywę. Będę u pana za trzy minuty.

Pawłysz odpiął pasy, wyjął z bocznej skrytki fotela pocztę i książki przekazane przez dyspozytora, wstał, otrzepał się lekko, bo ciążenie na planecie nie przekraczało chyba połowy ziemskiego. Drzwi kabiny odjechały w bok i do środka wszedł Dżyngis-chan w ocieplonym kombinezonie i masce tlenowej zakrywającej dół twarzy. Brzeg grubej pilotki przylegał ściśle do brwi, widoczne były jedynie oczy, nadal wściekle i pogardliwe. Dżyngis-chan nie był sam. Tuż za nim do kabiny wśliznął się wysoki, szczupły mężczyzna o wyblakłych oczach ukrytych pod nawisłymi czarnymi brwiami.

— Niech pan przymierzy — warknął Dżyngis-chan. — Powinien pasować.

— Z pewnością będzie pasował — powiedział drugi mężczyzna, podając Pawłyszowi rękę — Jesteśmy mniej więcej tego samego wzrostu, o to jest mój zapasowy kombinezon. Proszę wybaczyć, ale nie spodziewaliśmy się pana.

— Dzień dobry — powiedział Sława. — Nazywam się Pawłysz. Byłem akurat na planetoidzie, kiedy Spiro musiał polecić na Senpiterę. Zgodziłem się w jego zastępstwie podrzucić tu wasze ładunki Nie przypuszczałem, że będzie to źle widziane…