Выбрать главу

Urm wstąpił na dolny stopień drewnianych schodów i dziewczyna wrzasnęła po raz drugi.

Nigdy dotąd nie zdarzyło się Urmowi, aby człowiek nie odpowiedział na jego powitanie. Ale ten dziwny, wysoki dźwięk, ostry przenikliwy i bez wątpienia nieartykułowany nie pasował do żadnego typu odpowiedzi, które Urm znał. Zaciekawiony ruszył zdecydowanie w kierunku cofającej się dziewczyny. Drewniane stopnie jęczały i trzeszczały pod jego ciężarem.

— W tył zwrot! — krzyknęła dziewczyna.

Urm zatrzymał się i pochylił głowę przysłuchując się.

— W tył zwrot! Ty potworze!

Urm znał komendę „w tył zwrot”. Na te słowa należało obrócić górną część tułowia o sto osiemdziesiąt stopni i zrobić kilka kroków w odwrotnym kierunku, aż do komendy: „Stój!” Ale rozkazy wychodziły zwykle tylko od Pana i prócz tego Urm chciał zbadać, co się stanie dalej. Ruszył znowu w górę i szedł, póki nie znalazł się przed wejściem do niewielkiego, jasno oświetlonego pokoju.

— W tył zwrot! W tył zwrot! — krzyczała dziewczyna. Urm jednak nie zatrzymywał się już, chociaż szedł wolniej niżby mógł. Zainteresował go pokój — dwa biurka, krzesła, stół kreślarski, szafa z książkami i grubymi skoroszytami. Przez ten czas, gdy Urm wyciągał szuflady, rozwiązywał tasiemki teczek i czytał na głos napisy sporządzone czarnym tuszem na brzegach wykresów, dziewczyna przemknęła do sąsiedniego pokoju, ukryła się za kanapą i chwyciła słuchawkę telefoniczną. Urm widział to, gdyż miał receptor optyczny na karku, ale mały długowłosy człowieczek przestał go interesować. Stąpając po rozsypanych po podłodze papierach zdążał dalej. Za jego plecami dziewczyna krzyczała do telefonu:

— Mikołaj Pietrowicz? To ja, Hala! Proszę was, tu do nas wdarł się Urm. Wasz Urm! Urm!

Urm! Urszula — Robert — Mama! Słyszeliście syrenę? Tak! Nie wiem… Spotkałam go, gdy wychodził z hali wielkiego reaktora… Tak, tak, był tam, gdzie reaktor… Co? Widocznie jednak nie. W głównym punkcie sterowania już wiedzą…

Urm nie słuchał. Wyszedł z hallu i tam stanął jak wryty, z natężeniem poruszając czarnymi rożkami radarów. Na przeciwległej ścianie wisiało coś dużego, błyszczącego i zimnego. W promieniach podczerwonych wyglądało jak szary, nieprzenikliwy prostokąt, a w zwykłych promieniach połyskiwało i srebrzyło się, ale nie to stropiło Urma. W dziwnym prostokącie stał czarny potwór z poruszającymi się rogami na okrągłej jak globus szkolny głowie i Urm nie mógł zrozumieć, gdzie się ten potwór znajduje. Wizualny odległościomierz zakomunikował mu momentalnie, że odległość od nieznajomego przedmiotu wynosi dwanaście metrów osiem centymetrów, ale radar odrzucił tę informację. „Nie ma żadnego przedmiotu. Jest gładka, prawie pionowa płaszczyzna w odległości… sześciu metrów i czterech centymetrów”. Urm nigdy dotychczas nie widział czegoś podobnego i nigdy jeszcze radar i receptory optyczne nie dawały mu tak sprzecznych informacji. Jego organizm od samego początku został tak skonstruowany, aby odczuwał potrzebę wytłumaczenia i zrozumienia każdej rzeczy, z którą się zetknął. Urm ruszył zdecydowanie naprzód, mimochodem stwierdzając i zapamiętując wyjaśnioną już regułę: „odległość według dalekościomierza optycznego równa się odległości wykazanej przez radar, pomnożonej przed dwa…” i wszedł w lustro. Szkło rozprysnęło się, dzwoniącym deszczem odłamków, Urm natknął się na ścianę i stanął. Najwidoczniej nie było tu nic więcej do zrobienia. Urm zdrapał trochę tynku, powąchał i nie zwracając uwagi na białego jak papier dyżurnego milicjanta wczepionego w dzwonek alarmowy, po chrzęszczących szczątkach szkła wyszedł przez drzwi zewnętrzne. Zanurzył się od razu w śniegu i zawiei.

Zanim Mikołaj Pietrowicz rzucił słuchawkę, Piskunow był już w przedpokoju i spiesznie naciągał futro.

— Dokąd chcesz iść?

— Oczywiście tam…

— Poczekaj, musimy zastanowić się, co robić. Jeżeli ta machina zacznie szaleć po całej elektrowni…

— Dobrze, jeżeli tylko po elektrowni — przerwał Riabkin. — A laboratoria? A magazyny? A jeżeli zawędruje tu, do osiedla mieszkaniowego?

Mikołaj Pietrowicz myślał intensywnie. Piskunow z ręką na klamce niecierpliwie przestępował z nogi na nogę.

— Powinniśmy pobiec tam wszyscy — nieśmiało zaproponował Kostienko. — Znaleźć go i… no i schwytać!

Piskunow skrzywił się tylko, a Riabkin grzebiący przy wieszaku w poszukiwaniu swego kożucha wykrzyknął gniewnie:

— Łatwo powiedzieć — schwytać! Za co będziecie łaskawi go chwytać? Za portki? Pół tony wagi, siła uderzenia pięści — trzysta kilo… Brednia! Ty, Kostienko, jesteś tu dopiero od niedawna, więc lepiej nie zabieraj głosu.

— Posłuchajcie — rzekł Korolow. — Zrobimy tak. Zadzwonię zaraz do hotelu robotniczego, zaalarmuję praktykantów. Ty, Riabkin, biegnij do parku samochodowego… Ach, niech to diabli! Z pewnością wszyscy są w klubie… Wszystko jedno, biegnij, znajdź chociaż paru kierowców. Trzeba wyprowadzić przynajmniej ze trzy traktory — spychacze… Prawda, Piskunow?

— Tak, tak, i to czym prędzej. Tylko…

— Piskunow, ty pędź do Instytutu, sprawdź, gdzie się Urm znajduje, i natychmiast dzwoń do parku samochodowego. Kostienko, pójdziesz z nim. Zrozumiałe? Diabeł, żeby tylko nie wyrwał się za bramę!

Popychając się i depcąc sobie po piętach wyskoczyli na dwór. Riabkin pośliznął się i wyrżnął głową w plecy Kostienki, Kostienko stracił równowagę i upadł.

— Psia krew! Niech to diabli!

— Co, okulary?

— Nie, są, wszystko w porządku.

Wściekły wicher miótł kłęby suchego śniegu nad samą ziemią, zawodził żałośnie w drutach telegraficznych, basem huczał w metalowych koronkach masztów wysokiego napięcia. Z okien domku na zaspy padały zamglone, żółte prostokąty światła, reszta była pogrążona w nieprzejrzanym mroku.

— No, to idę — powiedział Riabkin. — Bądźcie ostrożni, przyjaciele, nie nadstawiajcie karku.

Potknął się znów i dobrą chwilę grzebał się w zaspie, wyklinając najgorszymi słowami zwariowaną zamieć, świńskiego Urma i w ogóle wszystkich, którzy mieli coś wspólnego z tym wydarzeniem. Wreszcie jego jasny kożuch mignął koło furtki i zniknął w wirujących kłębach śniegu.

Piskunow i Kostienko zostali sami.

Kostienko kulił się z zimna.

— Nie rozumiem — powiedział. — Do czego są potrzebne traktory?

— A co byście proponowali? — zapytał Piskunow z zainteresowaniem.

— Nie, nic, po prostu nie rozumiem… Chcecie zmiażdżyć Urma?

Piskunow westchnął spazmatycznie.

— Urm — to jedyna na świecie maszyna, wynik kilku lat twórczej pracy Instytutu Cybernetyki Eksperymentalnej. Rozumiecie? Jakże mogę chcieć go zniszczyć?

Podkasał poły kożucha i zaczął gramolić się przez zaspę. Stropiony i zmieszany Kostienko poszedł w jego ślady. Przed nimi rozciągało się zaśnieżone pole, na którym jesienią jeszcze założono fundamenty pod nowy budynek. Kostienko słyszał, że Piskunow coś pomrukuje potykając się o stosy zmarzniętej cegły i prętów zbrojeniowych. Bardzo trudno było iść.

Poprzez zasłonę zawieruchy śnieżnej ledwo prześwitywał wątły łańcuszek świateł instytutu.

— Poczekajcie chwilę… — jęknął wreszcie Kostienko. — Jak Boga kocham… Nie mogę dłużej.

Odpocznijmy chwilkę.

Piskunow przykucnął obok niego. Jak się to mogło stać? Znał Urma jak nikt inny w instytucie. Przez jego ręce przeszła każda śrubka, każda elektroda, każda soczewka tej znakomitej maszyny. Wydawało mu się, że potrafi obliczyć i przewidzieć każdy jego ruch w każdych okolicznościach. No i macie. Urm „samowolnie” wyszedł ze swego przyziemia i spaceruje po elektrowni. Jak się to mogło stać?