Выбрать главу

— Dzień dobry, jak się macie?

— Wrrr… — odparło stworzenie z rozpaczliwym męstwem, szczerząc ostre, białe zęby i mocniej wciskając się w kąt.

Urm był tak całkowicie pochłonięty obserwacją psa, iż nie zwrócił najmniejszej uwagi na fakt, że milicjanci zręcznie zabarykadowali się stołem i szafą i zaczęli pośpiesznie rozpinać kabury.

Psiak piszcząc żałośnie, z podwiniętym ogonem usiłował przemknąć koło Urma. Ale Urm był o wiele zręczniejszy od psa. Był zręczniejszy od każdego, najzręczniejszego na świecie zwierzęcia. Jego tułów błyskawicznie i bezdźwięcznie wykonał pól obrotu i długa, wyciągnięta jak rura teleskopu ręka chwyciła psa wpół. W tej samej chwili rozległ się huk strzału: jeden z milicjantów nie wytrzymał nerwowo. Kula dźwięcznie szczęknęła po pancerzu, okrywającym plecy Urma, odbiła się rykoszetem i utkwiła w ścianie. Posypał się tynk.

— Przestań, Sidorenko! — krzyknął drugi milicjant.

Urm puścił dygocącego psa i zwrócił się w stronę ludzi, bladych, ale zdecydowanych na wszystko, trzymających broń w pogotowiu. W powietrzu unosiła się nieznana Urmowi woń prochu bezdymnego. Piesek ukrył się pod nogami milicjantów, ale Urm przestał się już nim interesować. Obrócił się i skierował w stronę następnych drzwi, na których była wymalowana czaszka i skrzyżowane piszczele, przecięte zygzakiem czerwonej błyskawicy. Osłupiali milicjanci patrzyli, jak podobne do kleszczy raka palce Urma wymacują żłobkowany bębenek zamku. Drzwi otworzyły się. Wtedy obaj oprzytomnieli i rzucili się za Urmem.

— Stój! Wróć! Nie wolno!

Czepiali się jego żelaznych boków, zapominając o całym świecie, przejęci przerażeniem na samą myśl, co ten stalowy potwór może narobić w transformatorze. Ale Urm ich po prostu nie dostrzegał. Wysiłki milicjantów nie robiły na nim żadnego wrażenia. Z takim samym powodzeniem mogliby próbować zatrzymać rękami pędzący traktor. Wówczas jeden z nich, odtrąciwszy na bok towarzysza, z bliska, z dołu w górę wystrzelił cały magazynek w głowę Urma. Zalaną światłem halą podstacji wstrząsnęło echo wystrzałów.

Urm zachwiał się. Ebonitowa koncha uszna prawego receptora akustycznego rozleciała się na kawałki. Zgięty róg radarowy zerwał się i zawisł, kołysząc się na drucie. W suficie zabrzęczało strzaskane szkło.

Urm nigdy dotąd nie spotkał się napaścią. Nie posiadał instynktu samoobrony i nie miał doświadczenia w walce z człowiekiem. Ale mógł zestawiać fakty, wyciągać logiczne wnioski i wybierać linię postępowania, zapewniającą mu maksymalne bezpieczeństwo. Na przeprowadzenie tych wszystkich operacji myślowych potrzebował ułamka sekundy. W następnym momencie zrobił zwrot i ruszył na ludzi, wystawiając groźnie swoje straszliwe kleszcze.

Milicjanci rozdzielili się. Jeden schował się za tablicę rozdzielczą, drugi skoczył za stalowy, masywny kadłub najbliższego transformatora, pośpiesznie naładowując pistolet.

— Sidorenko! Pędź do dyżurki, dzwoń, ogłoś alarm! — zawołał.

Ale Sidorence w żaden sposób nie udawało się dotrzeć do drzwi. Urm poruszał się znacznie prędzej niż człowiek i gdy tylko milicjant wychylał się spoza tablicy, Urm natychmiast znajdował się przed nim. Wówczas ludzie postanowili uciekać równocześnie. To im się również nie udało: Urm przebiegał od tablicy do transformatora z szybkością pociągu pośpiesznego.

Tablica rozdzielcza, potrącona niezręcznym ruchem Urma pękła na dwoje, przez otwory przebite kulami w oknach i suficie gwizdał wiatr.

Wreszcie Urmowi sprzykrzyła się ta zabawa i zdecydował się zostawić ludzi w spokoju.

Zatrzymał się nagle przed transformatorem i bez wahania wsunął ręce pod osłonę. Milicjanci skorzystali z tego i błyskawicznie wyskoczyli do wartowni. W tym samym momencie rozległ się ogłuszający trzask, wszystko dokoła stanęło w oślepiającym, błękitnym blasku i światło zgasło. Z hali buchnęła ostra woń zwęglonego metalu, dymu, palącego się lakieru. Ogłuszeni, oszołomieni milicjanci nie mogli w pierwszej chwili zrozumieć, co się stało. Natychmiast potem podłoga wartowni zadrżała pod ciężkimi stopami i ostry głos przemówił w ciemności:

— Dzień dobry, jak się macie?

Szczęknęła zasuwa. Drzwi otwarły się ze skrzypem i w niewyraźnym prostokącie na sekundę zarysował się ciężki kontur żelaznego potwora. Po czym drzwi się zamknęły.

Urm szedł przez teren instytutu, grzęznąc w śniegu i wysoko podnosząc nogi. Instytut był pogrążony w ciemnościach i w tej ciemności nawet czuły na podczerwone promienie wzrok Urma niewiele znaczył. Urm dostrzegał tylko słaby blask dokoła swego brzucha i nóg, na których tajały i parowały płatki śniegu. Parę lekko fosforyzujących sylwetek ludzkich mignęło między budynkami. Urm nie zwrócił na nie uwagi. Szedł, kierując się wskazaniami radaru, chociaż jeden róg radarowy był odstrzelony i Urm nie mógł teraz dokładnie określać odległości.

Zainteresowały go dalekie światełka osiedla, ledwo migocące wśród zamieci. Następnie błysnęły stamtąd jaskrawo błękitne promienie reflektorów. Doszedł do muru, zawahał się chwilę i skręcił w lewo. Wiedział dobrze, że w murach bywają zwykle drzwi. Wkrótce też znalazł się przed bramą. Brama była wielka, żelazna. Najważniejszy jednak był fakt, że okazała się zamknięta. Za bramą słychać było niespokojne głosy ludzkie, przez szparę sączyło się ostre, błękitne światło.

— Dzień dobry — powiedział Urm i nacisnął bramę. Brama nie ustępowała. Była zamknięta.

Gdzieś w oddali rozległ się szczęk metalu. Tam, za bramą działo się coś bardzo ciekawego.

Urm nacisnął mocniej, później odstąpił, odchylił głowę w tył i z rozpędu uderzył w bramę opancerzoną piersią. Głosy za bramą ucichły, potem ktoś wykrzyknął niepewnie;

— W tył zwrot! Ej, tam — uważaj — nie strzelaj do tego diabła!

— Dzień dobry, jak się macie? — powiedział Urm. Nabrał rozpędu i uderzył po raz drugi. Brama runęła. Zamek okazał się mocniejszy od zawiasów, wmurowanych w betonowe ogrodzenie, i brama legła na śniegu płasko, jak pokrywa. Urm przeszedł po niej obok milicjantów, którzy rozbiegli się na wszystkie strony, i zanurzył w zawiei, szalejącej na otwartej przestrzeni.

Kroczył, z trudem utrzymując równowagę na rozkopanej ziemi, ukrytej w morzu suchego śniegu. Raz noga jego trafiła w pustkę i Urm upadł. Nigdy dotąd nie zdarzyło mu się przewrócić, ale już w następnej chwili oparł się rękami o ziemię, wyprostował je na całą długość i podkurczył nogi.

Podniósł się i stał chwilę rozglądając się. Przed nim zamigotały światła osiedla. Po lewej, zupełnie blisko, majaczyły zarysy trzech postaci ludzkich, dalej warczały maszyny, jedna za drugą zmierzające ku bramie. Urm skręcił w lewo. Mijając ludzi powitał ich i natychmiast poznał w jednym z nich Pana. Pan mógł pozbawić go możliwości poruszania się. Urm pamiętał o tym doskonale, przyśpieszył więc kroku. Pan pozostał w tyle, zniknął w zawierusze wirującego śniegu.

Urm wyszedł na równy, ubity teren. Ostre światło oblało go od stóp do głów. Potężne, metalowe potwory, niosące przed sobą ciężkie tarcze podsunęły się ku niemu i zatrzymały, parskając gniewnie.

Urm stanął w odległości pięciu kroków od pierwszego spychacza, powoli obracał w prawo i w lewo okrągłą głowę i powtarzał:

— Dzień dobry, jak się macie?

Inżynier Korolow wyskoczył z traktora. Kierowca krzyknął ze strachem:

— Dokąd, towarzyszu inżynierze?

I wówczas na szosie ukazał się Piskunow. Nastroszony, z potarganymi włosami (czapkę zgubił gdzieś na polu), z rękami w kieszeniach rozpiętego kożucha, obszedł spychacz dookoła i zatrzymał się przed Urmem. Dzieliła ich odległość zaledwie pięciu kroków. Urm wznosił się nad inżynierem jak wieża, jego szlifowane boki połyskiwały w świetle reflektorów, na brzuchu parowały kropelki wilgoci, okrągła głowa z wielkimi szklanymi oczami, sterczącymi uszami receptorów i rogiem radarowym przypominała śmieszne maski z dyni, którymi chłopcy na wsi straszą dziewczęta. Głowa kołysała się miarowo, oczy bacznie śledziły każdy ruch Piskunowa.