Выбрать главу

Dochodziliśmy już do drzwi biura, kiedy usłyszeliśmy za plecami czyjeś wołanie:

– Cześć! Czy to Al? I Laurel?

Lot prywatnym odrzutowcem przez przeszło pół kraju usposobił mnie niechętnie do jakichkolwiek niegrzecznych odruchów. Odwróciłem się, uśmiechnąłem i powiedziałem:

– Tak, słucham?

Biegnący za nami mężczyzna był mocno zdyszany. Miał na sobie kwieciste szorty, stare tevasy i ciemnobrązową podkoszulkę, tak wypłowiałą, że nie można było odróżnić rysunku, który ją kiedyś zdobił. Wyglądał na mniej więcej trzydzieści pięć lat.

– O rany, cieszę się, że was znalazłem. W sobotę jest zawsze piekielny ruch, a ja myślałem, że mam was odebrać w terminalu. Jestem waszym szoferem. Proszę tędy – powiedział i spojrzał na Gulfstreama. – Ładna zabawka. Wasz?

– Nie – odparłem z uśmiechem, ale on nie czekał na moją odpowiedź.

Zaprowadził nas do czterodrzwiowego czerwonego passata. Wrzuciliśmy torby do bagażnika zapełnionego do połowy porządnie związanymi nylonowymi linkami i uprzężami. Rzuciłem Lauren porozumiewawcze spojrzenie, rozpoznając wyposażenie alpinisty.

Poklepała się leciutko po wypukłości, ledwo widocznej w dolnej części brzucha, i pchnęła mnie na przednie siedzenie. Kierowca opuścił na nos zsunięte na czubek głowy okulary przeciwsłoneczne i powiedział:

– Nazywam się Claven, Russ Claven. Zdaje się, że powinienem was powitać, przynajmniej nieoficjalnie, w szeregach Clouseau. No to… witajcie w Clouseau – dodał, starając się wymówić tę nazwę z francuskim akcentem, i zasalutował po wojskowemu.

– Miło mi, jestem Alan Gregory. A to moja żona, Lauren Crowder. Ale… powiedział pan Clouseau? – zapytałem. – Spodziewaliśmy się, że będzie na nas czekał ktoś z organizacji Locard.

Russ roześmiał się głośno. Jego śmiech zdawał się dochodzić z głębi brzucha.

– Clouseau… Locard… Vidocq… wszyscy oni to słynni francuscy detektywi, no nie? – Roześmiał się znowu, wyraźnie zadowolony ze swego żartu. – Niektórzy z nas w przypływie czułości nazywają naszą grupę Clouseau. Lubicie Różową panterę? Osobiście uważam Sellersa za wielkiego komika. W każdym razie jego pytanie: „Czy twój pies gryzie?” Było rewelacyjne. Graliście, kiedy w dead-poola? Czy w ogóle gra się w to w Kolorado? Ja gram od lat. Tamtego roku omal nie wygrałem, znaczy się, kiedy umarł Sellers. Gdyby Sinatra kipnął na czas, pula byłaby moja. A John Paul? Facet wydaje się nieśmiertelny. Mam go co roku i już go nie wykreślę. Możecie uwierzyć, że trafiłem Sonny’ego Bono? Miałem przeczucie. Ale na ogół wybieram fatalnie. Każdego roku któryś umiera, lecz trzeba wytypować właściwego, żeby zdobyć punkty. Nie wyobrażacie sobie, ile kuponów straciłem na Boba Hope, zanim umieścili go w obsadzie Nocy żywych trupów. Czekałem cierpliwie na jakąś przerwę. Ale nie zrobił jej.

– Mimo wszystko dobrze, żeście przyjechali. Znacie te okolice? Spotykamy się w Adams Morgan. Niedaleko stąd. Ale i nie za blisko. – Nacisnął mocno na pedał gazu, jak gdyby siedział tam karaluch, a on chciał go rozgnieść. – Powiedzcie mi, które z was jest psychologiem, a które prokuratorem?

Lauren zacisnęła jedną rękę na oparciu fotela, a drugą na moim ramieniu, i przyznała się, że to ona jest prokuratorem.

– Jesteście z Boulder, tak? W Kolorado?

– Tak – odpowiedziała Lauren obojętnym tonem. Byłem pewien, że wie, co nastąpi dalej.

– Oskarżałaś Jona Beneta? Czy on rzeczywiście został tak skrzywdzony, jak mówili?

– Nie oskarżałam go – odparła Lauren, uśmiechając się nieszczerze. – Nie miałam nic wspólnego z tą sprawą.

– Ale musiałaś coś słyszeć, no nie? Widziałem tego waszego prokuratorzynę, jak celował palcem w kamerę, mówiąc, że ma gościa w rękach. Strasznie mi się to podobało. Naprawdę. Mam kumpla, który zaczął go nazywać Pan Czkawka.

Domyślałem się, że Lauren modli się, żeby Russ Claven skończył z wypytywaniem o Jona Beneta. I ku memu zaskoczeniu skończył. Nie umiałbym powiedzieć, czy chodziło mu o zamanifestowanie swojej wrażliwości, czym stawiał Lauren w niezręcznej sytuacji, czy też cierpiał na wrodzony brak taktu.

W każdym razie prowadził passata bardzo agresywnie. Na szczęście niemiecki samochód miał nie tylko dobre przyspieszenie, ale i równie dobre hamulce. Zawiózł nas do miasta przez most Arlington i objechał pomnik Lincolna z prędkością, która przypomniała mi o potędze siły odśrodkowej.

– Unikam gęstej zabudowy – wyjaśnił, skręcając w Trzydziestą Trzecią ulicę, jakby się obawiał, że zacznę kwestionować wybraną przez niego trasę albo czepiać się szybkości.

Poranek w stolicy był słoneczny i ciepły. Czułem się, jakbyśmy znaleźli się nie tylko na drugim końcu kraju, ale i w samym środku wiosny. Lauren klepnęła mnie w ramię i wskazała palcem w kierunku basenu portowego i morza biało-różowych kwitnących wiśni. Usłyszałem, że szepce: „Może znajdziemy jutro chwilę czasu”.

Miałem co do tego pewne wątpliwości.

Minęliśmy budynek Ministerstwa Spraw Zagranicznych, wielką obwodnicę i rondo Duponta i wjechaliśmy w wąskie, pełne zaparkowanych przy krawężnikach samochodów uliczki podmiejskiej dzielnicy, której nie widziałem nigdy dotąd. Po sposobie, w jakim nasz kierowca rozglądał się na boki, domyśliłem się, że i on nie przyjeżdżał tu od dawna.

– Zawsze są tu kłopoty z parkowaniem, szczególnie w weekendy. W okolicy mieszka zbyt wiele dzieciaków z collegów. Dziś sobota, więc żaden z nich na pewno nie wstał jeszcze z łóżka i nie pojechał gdzieś swoim samochodem. – Radiowy spiker podał właśnie godzinę. Claven powtórzył za nim z przerażeniem na twarzy: – Dwunasta siedemnaście? Cholera, jesteśmy spóźnieni. Mam nadzieję, że nie zjedli wszystkich kanapek. Zdycham z głodu. Człowiek nie wyżyje na samej ziemniaczanej sałatce.

Wcisnął passata w nieprawdopodobnie wąską lukę między ciężarówką z piekarni i chevroletem impalą, który powinien od dawna stać w muzeum, a potem zdjął panel z radia i wsunął go do kieszeni w drzwiach. Najwyraźniej zauważył pytający wyraz mojej twarzy, bo wyjaśnił:

– Nie jest to najporządniejsza dzielnica miasta, które słynie z tego, że w ogóle nie ma porządnych dzielnic. Jesteś ciekaw, dlaczego wkładam panel do kieszeni w drzwiach? Nie uważasz, że jeśli złodzieje zadają sobie trud zwędzenia całego samochodu, to nie robią tego tylko dla działającego radia? Mógłbym zabrać panel ze sobą ale po diabła mi radio, jeżeli mój samochód odjedzie w siną dal?

Dalej poszliśmy na piechotę. Wlekliśmy się przez dwie przecznice trochę z tyłu, bo byliśmy obciążeni bagażem i nie mogliśmy dotrzymać mu kroku. Wreszcie zanurzył się w sklepionej łukowato bramie okazałego, starego domu towarowego. Zatrzymał się na ułamek sekundy, zapewne po to, by się upewnić, czy idziemy jego śladem, ale gdy znaleźliśmy się we wnętrzu, na dobre zniknął nam z oczu.

– Rozpłynął się gdzieś – powiedziała Lauren.

– Tędy! – zawołał z daleka Claven. – Koło skrzynek na listy!

Za ścianą z rzędem pocztowych skrytek znajdowały się pięknie rzeźbione dębowe drzwi, a za nimi maleńka winda. Claven przywołał ją otworzył kluczykiem, wpuścił nas do środka, zamknął dębowe drzwi i dociągnął zamykającą windę kratę. Winda przypominała ustawioną pionowo trumnę, tyle że bez atłasowej wy ściółki.

– Sięgniesz do tamtego guzika? – zapytał mnie.

– Którego?

– Jest tylko jeden. Wciśnij go plecami i zaczekaj, aż ruszy.

Zrobiłem, co kazał, i winda rzeczywiście ruszyła, okazując w swej wspinaczce cierpliwość, której wyraźnie brakło naszemu cicerone. Przez cały czas przestępował z nogi na nogę, mrucząc pod nosem któryś z przebojów Bruce’a Springsteena. Nie pamiętałem tytułu, ale rozpoznałem melodię. Wreszcie przypomniałem sobie: to był Różowy cadillac.