Выбрать главу

– Jesteśmy na miejscu, Kimber – powiedziałem, wsuwając głowę do samochodu. – Gdzie chce pan wejść?

– Do gabinetu. Tam, gdzie siedziałem w ciągu dnia. Pomogłem mu wysiąść i zaprowadziłem do gabinetu Raya Wellego. Położył się na wielkiej skórzanej sofie, zwinął w kłębek i naciągnął na głowę koc. Zapytałem go o bóle w piersiach. Uspokoił mnie machnięciem ręki spod koca. Spytałem, czy mam wezwać pogotowie. Usłyszawszy jego zdecydowane „nie”, zgasiłem światło i wyszedłem z pokoju.

Dopiero teraz, gdy znalazłem się sam, poddałem się własnemu zmęczeniu. Poszedłem do salonu, zdjąłem buty i wyciągnąłem się na kanapie. Byłem tak senny, że gdy po paru minutach usłyszałem jakieś hałasy, zdawało mi się, iż to początek sennego przywidzenia.

Jakieś drzwi zamknęły się cicho. Rozległ się szmer spuszczanej wody. Ktoś zaczął szurać nogami na drewnianej podłodze. Otworzyłem oczy. Cholera. To pewnie Kimber musiał iść do toalety. Wróciła mi nadzieja, że czuje się lepiej i możemy już wrócić do miasta. Uświadomiłem sobie jednak, że szmery dochodzą z drugiego końca domu. Serce zabiło mi jak szalone. Zacząłem nasłuchiwać.

Kto tu mógł być? Sylwia pojechała do swojego domku, a Phil Barrett leżał martwy wśród zwalonych pni.

Próbowałem przełknąć ślinę, ale miałem tak wyschnięte gardło, że zakasłałem. Zacisnąłem z całej siły usta, ale kaszlnąłem znowu, zdradzając w ten sposób moją obecność tajemniczej osobie, która chodziła po domu. Wstałem i wyjrzałem na główny korytarz. Przez mansardowe okna nad moją głową przedostawały się już pierwsze odblaski świtu. Nie zauważyłem nikogo w głębi korytarza. Jeszcze raz nastawiłem uszu, ale nie doszedł mnie żaden dźwięk.

To jednak musiał być Kimber, pomyślałem. Postałem bez ruchu jeszcze z minutę, która ciągnęła się strasznie długo. Nie usłyszawszy żadnego odgłosu, zrobiłem głęboki wydech. Przed położeniem się spać postanowiłem iść jeszcze do łazienki. Pamiętałem, że toaleta znajduje się przy głównym korytarzu, kilka kroków dalej. Wszedłem do środka, rozpiąłem suwak spodni i zacząłem sikać. W tym momencie usłyszałem z plecami:

– A to dopiero! Bóg wysłuchuje jednak tych, którzy się do niego modlą. Próbowałem przerwać czynność, w trakcie której zostałem przyłapany, ale nie udało mi się. Za bardzo przeraził mnie widok pistoletu wycelowanego w moją głowę.

– Gdy pan skończy i zapnie spodnie, proszę założyć rączki na głowę. Zaciągnąłem suwak i splotłem palce obu dłoni na karku.

– W porządku – powiedział Raymond Welle. – A teraz proszę stąd wyjść. Zaprowadził mnie do salonu i kazał mi usiąść na sofie, a potem usiadł dokładnie naprzeciwko mnie. Miał na sobie miękki wełniany szlafrok narzucony na dwuczęściową piżamę i domowe pantofle takiego samego rodzaju, jakich używał mój ojciec.

– A więc w kogo się pan bawi tej nocy? – zapytał. – We włamywacza? A może zamierza pan chodzić od sypialni do sypialni i sprawdzać, które łóżko byłoby w sam raz dla pana?

– Wszystko panu wyjaśnię…

– Niech pan sobie daruje – przerwał mi. – Nie mam ochoty słuchać pańskich wywodów, doktorze Gregory. Interesuje mnie w tej chwili tylko fakt, że przyłapałem intruza, który buszuje po moim domu w środku nocy. Mam broń i zgodnie z prawem stanu Kolorado mogę jej użyć w obronie mojej własności. A to, że owym intruzem jest gość, który dał mi porządnie popalić w ciągu ostatnich tygodni, to jak lukier na ciastku.

Welle usiadł plecami do drzwi wejściowych i do swojego gabinetu. Było jasne, że nie zdawał sobie sprawy, iż nie jestem sam.

– Wpuściła mnie tu Sylwia.

– Czyżby? Pod jakim pretekstem? Wątpię, czy pańską wizytę usprawiedliwia porozumienie, jakie zawarłem z Locardem – stwierdził Welle i roześmiał się. – Ale to nie robi żadnej różnicy. Sylwia nie wiedziała, że zamierzam wrócić na ranczo. Przyleciałem z Waszyngtonu tuż przed drugą. Z mojego punktu widzenia sytuacja jest jasna: jest pan włamywaczem. A może nawet potencjalnym mordercą. Słyszał pan, że niedawno dokonano zamachów na moje życie? – zapytał z ironicznym uśmieszkiem.

Rozmowa zmierzała w kierunku, który mi się nie podobał.

– Ray, Phil Barrett nie żyje. Dlatego tu jestem.

– Słucham? Co pan ma na myśli, mówiąc, że Phil Barret nie żyje? – Zakręcił się na krześle i wycelował pistolet w moją pierś.

– Słyszał pan o wiatrołomie w łańcuchu Routt Divide?

– Tak, słyszałem. Musiałem przycisnąć służby leśne, żeby zezwoliły ekipom ratowniczym usunąć część połamanych drzew.

– Phil zginął tam dzisiejszej nocy. Ze zbocza zsunęła się lawina połamanych pni. Jeden z nich upadł na Phila i go przygniótł.

– Przygniótł go pień? Ale co on tam robił w środku nocy?

– Próbował zatrzeć ślady swoich sprawek. To on zabił te dwie dziewczyny, Ray. Mariko i Tami. Zamordował je własnymi rękami – wyjaśniłem, bacznie go obserwując. Byłem ciekaw czy to, co powiedziałem, stanowiło dla niego nowinę. – Dziewczęta zostały zamordowane w drewnianym szałasie na pańskim ranczu – podjąłem po chwili. – Phil romansował z Cathy Franklin. Tami ich nakryła. No i sprawy wymknęły im się z rąk.

Ray Welle milczał przez chwilę.

– Zdarzyło się to tu, na moim ranczu? – zapytał wreszcie. – Niemożliwe. Nigdy w to nie uwierzę. – Przemknęło mi przez głowę, że jego zaprzeczenie nie jest zbyt przekonujące. Zamilkł i zamyślił się nad czymś. – Więc to Phil podpalił szałas? To była jego sprawka?

– Nie mam co do tego całkowitej pewności. On sam temu zaprzeczył. Gdyby kazano mi zgadywać, powiedziałbym, że zrobiła to Cathy. Przyznała, że pomagała w zabójstwie. To ona obciążyła Phila.

– Cathy? – Welle potrząsnął z niedowierzaniem głową. – Pomogła w zamordowaniu własnej córki? Myślałem, że kocha tę dziewczynkę. Jak mogła? – Znów pogrążył się w zamyśleniu. Lufa pistoletu odsunęła się o parę stopni w bok. Gdyby w tym momencie nacisnął spust, nie trafiłby mnie. – Musi pan wiedzieć, że Phil bardzo nalegał, bym odwołał zgodę na przeszukanie rancza przez ludzi Locarda. Dlatego właśnie przyleciałem dziś w nocy. Chyba doszedł do wniosku, że jesteście bliscy znalezienia czegoś, co mogłoby wskazać na niego jako na zabójcę tamtych dziewcząt – stwierdził i zamyślił się znowu. Przypuszczałem, że próbuje odgadnąć, co wiem. Uznałem że najlepszym sposobem na uratowanie życia będzie utrudnienie mu tych rozważań.

– Czy Cathy też nie żyje? – zapytał Welle. – Na nią również przewróciło się jakieś drzewo? -

– Nie, nie upadło na nią żadne drzewo, Ray. Ale faktem jest, że i ona nie żyje.

– Pan ją zabił? Zaprzeczyłem.

Welle pokiwał głową, tak jakby zrozumiał coś ważnego.

– A wracając do tamtego zabójstwa – rzekł. – Zrobili to razem, Cathy i Phil? Trudno uwierzyć. A co na to Dell?

– Dell o niczym nie wiedział.

– Sądzę, że śledztwo można uznać za zakończone. Pozostała część przeszukania rancza, przewidziana na jutro, chyba się nie odbędzie? – spytał Welle.

– Przypuszczam, że nie, ale decyzja nie należy do mnie. Opuścił ręce i oparł pistolet na kolanie.

– No tak, sam powinienem się tym zająć. Dopilnuję, żeby położyć kres temu myszkowaniu. Mimo wszystko zrobi się tu niezły cyrk dla prasy. Phil nie żyje. Dwa morderstwa popełniono na terenie mojego rancza. W dodatku przez członka mojego sztabu. Będzie lepiej, jeśli wrócę do Waszyngtonu. Nie chcę, żeby dziennikarze mnie tu znaleźli, kiedy media zaczną się pastwić nad tym, co Phil nawyczyniał ileś tam lat temu.

– Jeśli mnie pan zastrzeli, Ray, to przez jakiś czas nie będzie pan mógł polecieć do Waszyngtonu. Będzie pan musiał odpowiedzieć na parę pytań – powiedziałem.